Wyhaczyła mnie ostatnio w centrum Lubawy wielce szanowna pani pedagog i na dzień dobry stwierdziła, że ostatnim felietonem to – za przeproszeniem – przegiąłem. Motocyklista ze stalową pętlą na szyi? Panie Tomaszu! Kto to słyszał? I kto właściwie dał panu prawo opisywania tak drastycznych sytuacji?!
Tomek Orlicz
W innym miejscu niejaki Bejotes, niczym karcące echo lubawskości, kilka tygodni wcześniej zarzucił mi nienawiść do mojego miasta. Dlatego postanowiłem, że tym razem nie napiszę o dziurach w jezdni, o pneumatycznych odgłosach jakże nielicznych remontów, tudzież o jakichkolwiek niedoróbkach działalności magistratu czy, nie daj Boże, dziekanatu. Obawiając się, że znowu się komuś podłożę, zastanawiałem się dni parę, o czym jeszcze nie powinienem napisać. I muszę przyznać, że nazbierało się tego sporo... Ale że właściwie jeszcze nie wiem, kto dał mi prawo opisywać cokolwiek – postanowiłem, że tym razem naprawdę po prostu o tych sprawach nie napiszę. Usłużnie przemilczę i ugładzę pijar lewicy, prawicy i kogo tam jeszcze diabli przyniosą...
Na pewno nie napiszę o basenie w Lubawie, że na jego miejscu bardzo żwawo dziś warczą załatwiające swe fizjologiczne potrzeby pieski i spalinowe kosiarki, że mogłyby się tam paść krówki. Nie opiszę też eksperymentu pod tytułem: „antropomorficzne fałdowanie górotwórcze jezdni jako naturalny czynnik powodujący bezpieczne ograniczanie prędkości samochodów w Lubawie”. Słowem też nie wspomnę, jak to ledwie wczoraj zdarzyło mi się wypatrzyć naprawy gwarancyjne nawierzchni antypoślizgowej na moście. Że naprawy owe – przy użyciu nożyka i poksipolu – odbywały się na kilka dni po położeniu wyżej wspomnianej nawierzchni. I że taki widok nie rokuje dłuższego żywota tak położonej „supernawierzchni” za superpieniążki miasta. Daruję sobie również opis smrodu, bo to i faktycznie wstyd tak trąbić na okrągło, że w dalszym ciągu śmierdzi z oczyszczalni, że być może dyrekcja straciła nie tylko zmysł powonienia, lecz również ten odpowiedzialny za... słuchanie?
Kolejną sprawą, którą sobie daruję w tym felietonie, są zagrożenia naszej młodzieży, czające się pokusy i niebezpieczeństwa. Powiedzmy sobie wprost – dragi, pigułki gwałtu, pedofilia, dziecięca pornografia, a także tuzin innych, mniej lub bardziej kontrowersyjnych zagadnień marginesu społecznego nie dotyczy naszych dzieci i nie należy o tym pisać. Mieliśmy w szkołach giertychowskie zero tolerancji, teraz mamy „małą demokrację”... I żadnych w miarę stabilnych planów długofalowego rozwoju młodego społeczeństwa.
Ale – no właśnie – po co zajmować się sprawami, które nie dotyczą nas, a jedynie naszego sąsiada? Że jego bachor zaczął popalać po klatkach schodowych? A niech popala! Że inny smarkacz nie może się już odkleić od woreczka z butaprenem? Po co o czymś takim pisać, prawda? Przecież takie problemy nie dotyczą naszych rodzin, a jeśli zaczęły dotyczyć, to tym bardziej nie wolno o nich pisać, bo wstyd...
Piszą: „Wypiłeś – nie jedź”. Nie pokazują jednak, co się zaczyna dziać w płucach dwunastolatka, który na całego zaciąga się papierosem, że w ciągu pierwszego roku pokątnego „jarania szlugów” jego płuca starzeją się o dziesięć lat... I ile po tym pierwszym roku palenia z tak młodych płuc można wycisnąć smoły? Tego nie da się opisać. To trzeba zobaczyć – pokazać młodym ludziom w takiej formie, żeby im się śniło po nocach. Skoro jednak nie pokazuje tego telewizja publiczna, skoro na propagandę zdrowia naszych milusińskich wciąż brakuje pieniążków w ministerstwie oświaty, ja również nie wspomnę, co się dzieje na detoksie... Że – jak to w życiu bywa – jedynym ratunkiem dla młodego człowieka bywa interwencja organów ścigania. Dobrze, jeśli taka interwencja odbywa się na prośbę przytomnego rodzica. Ile jednak razy zdarza się, że – w obawie przed wstydem – za wszelką cenę zatajamy sami przed sobą nałogi naszych dzieci?
Zdarzyło mi się 2 września podwieźć córkę do szkoły podstawowej. Z zadowoleniem zauważyłem zaparkowany pod szkołą samochód policyjny i funkcjonariusza siedzącego w środku, przyglądającego się z uwagą przyjeżdżającym i odjeżdżającym samochodom. Chwilę potem zobaczyłem drugiego policjanta, który żwawym, aczkolwiek nieśpiesznym krokiem, powracał do swego partnera z… zakupami. Ale może mi się wydawało? Nie twierdzę przecież, że policjanci w Lubawie wychodzą ze swych niebieskich pojazdów wyłącznie po zakupy. Nie napiszę też, kiedy ostatni raz widziałem w Lubawie pieszy patrol policyjny, że było to bardzo dawno temu.
O moczeniu nieletnich dziobów w piwie również nie wspomnę. Po co mam się narażać już nie tylko policjantom, ale także okolicznym sprzedawcom alkoholu, którzy łamią prawo? I to za naszym, społecznym przyzwoleniem, na naszych oczach! Nie obawiają się przy tym kar, łącznie z utratą koncesji. Ale nie moja sprawa, więc również o tym nie napiszę. Póki co, nie mam jeszcze na tyle dużego dziecka, żeby odczuwało potrzebę szlajania się po mieście i odkapslowywania tego i owego, czy też, nie daj Boże, szprycowania się „dopalaczami”.
O czym w takim razie będzie opowiadał ten felieton? Może o czymś związanym z otaczającą nas naturą? Może jakieś ptaszki w gniazdkach się wykluły? Wsiadam na bicykla i śmigam do najbliższego lasu z nadzieją na odnalezienie ożywczych fluidów. I co? Ano śmietnik. A w zasadzie śmietnik za śmietnikiem. Więc i o tym nie wolno pisać, gdyż można podejść zbyt blisko pod dwururkę rozsierdzonego pana gajowego. Bo przecież nie napiszę, że jak pobiera mandaty z tytułu przyłapania kogoś wywożącego w las śmieci, to łachy nie robi i powinien jakoś uprzątnąć dzikie śmietniska! A może i tym razem się mylę? Może pan leśniczy – bądź co bądź, pracownik państwowy – ma li tylko obowiązek urządzać cotygodniowe, sobotnie polowania? Dobrze, jeśli podczas tych polowań leży śnieg. Wtedy można dojść zwierzynę po farbie i ewentualnie dobić.
I tak sobie myślę, że również wyżej zasygnalizowane nasze lubawskie problemy już niedługo zakryje śnieżna biel. Zamaskuje nie tylko smród, ale i wiele innych rzeczy, łącznie z przedwyborczymi obietnicami naczalstwa.
Byle tylko nikt wcześniej nie puścił farby…
TOMEK ORLICZ