Uwag kilka chciałbym dorzucić w materii „trzeciej drogi”. Rozwiązania sugerującego, że Eugeniusz Dembek, prosty (powtarzam za klakierami burmistrza), solidny, uczciwy, pozornie niezbyt bystry (przy bliższym poznaniu zyskuje rzekomo niezwykle) mężczyzna jest ze wszech miar godnym kandydatem na zydel burmistrza, o którym iławianie wręcz marzą. We śnie i na jawie też.
Andrzej Kleina: Ulica umierających drzew
Północni Amerykanie (chytry, przebiegły, wręcz pragmatyczny i utylitarny ludek, z trzech stron oglądający przed wydaniem dolara, jakby na korepetycjach w Poznaniu albo nawet w Lubawie byli...), mają bzika na punkcie eksperymentów i testów. Bzika na punkcie pomiarów, klasyfikacji, mierzenia, ważenia, po to wszystko, by „ludziom żyło się lepiej, a Stany rosły w siłę” (moje pokolenie zna doskonale to hasło w bliższych zdecydowanie klimatach).
Przypadek zrządził, a może i nie, że jeden dość przypadkowy eksperyment z psychologii społecznej wiele w Stanach zamieszania uczynił (i potem już im poleciało, jak z worka obfitości). Około 6 milionów ludzi słuchało wieczorem 30 października 1938 roku sztuki radiowej (u nas Matysiaków na początku cały naród słuchał, więc tutaj mnie Amerykanie o glebę nie grzmotnęli), w której Orson Welles jako profesor Richard Pierson relacjonował rzekomą inwazję ludzi z Marsa, inwazję, która miała zagrozić całej naszej cywilizacji. Słuchowisko to zostało udramatyzowane tak umiejętnie, że przeraziło lub zaniepokoiło co najmniej milion słuchaczy. Nim słuchowisko się zakończyło, ludzie pakowali rzeczy i prowadząc swe wozy z ogromną szybkością, czym prędzej opuszczali miasta, płacząc, modląc się i starając się uratować swoich bliskich. Ludzie zbijali się w ogarnięty paniką tłum, ponieważ nic nie mogło się przeciwstawić potędze najeźdźców z innego świata. Przeprowadzone później badania wykazały, że ludzie ci mieli wielkie zaufanie do komentatorów radiowych. To zaufanie wywołało zupełny brak krytycyzmu u ludzi, którzy sądzili, że słuchają wiadomości radiowych...
Wracając do Eugeniusza Dembka, dzisiejszego bohatera mego felietonu – zastanawiam się, czy tekst mój będzie miał kto jeszcze w Iławie przeczytać? Czy to przypadkiem nie kolejna moja praca syzyfowa. Bo jak naród wziął sobie do serca tekst smagłolicego kolegi Bartosza Gonzalesa w stylu „Dembek burmistrzem”, to może już wszyscy z miasta spylili, prowadząc swe wozy szybkie, ze szrotów niemieckich w większości sprowadzone? Płacząc i modląc się, co za kolejna ich plaga egipska (po Jarosławie Maśkiewiczu) dopaść zechciała? Bo chyba należy im się ktoś bardziej od Dembka udany? – z opisu gazety sądząc...
Konkretne i realistyczne podejście do życia ma w zasadzie każda kobieta, ale nie za to docenili iławianie panią magister od polskiego Aleksandrę Skubij, że szerzej co nieco sobie poplotkujemy. „Za przebojowość” docenili”, podobno. A Maśkiewicza „za budżet” natomiast. Ale cóż... Czarodziej z niego niebywały. No to widzę, że iławianie problem z wyborem będą mieli niemały. Dziwota mnie jednak ogarnia, że nie można w Iławie takiego pacjenta poszukać, co by trzy w jednym posiadał? Jak tak dalej pójdzie, to będę musiał im mojego Stacha na 4 lata wyczarterować...
Amerykanie przeprowadzili też taki podchwytliwy eksperyment. Skombinowali dwóch facetów. Bez zbytniego zresztą wysiłku. Jeden wyglądał jak żebrak jaki, narąbany denaturatem (polską miarkę przykładając), drugi zaś – jak prezes z kolei dużej korporacji albo burmistrz przynajmniej. Obaj dżentelmeni mieli za zadanie przejść kilka razy w kilku punktach miasta zebrę najzwyczajniejszą na czerwonym świetle. I cóż się okazało? Za łachmytą procent niewielki przechodził na drugą stronę (przede wszystkim ci, co do niego bez przebrania podobni byli nad wyraz), za prezesem (burmistrzem – niepotrzebne skreślić) – wszyscy (łachmyci też).
Obawiam się nieśmiało, że przedstawiając sylwetkę Eugeniusza Dembka, zarówno Gonzo jak i miś Przemek niedźwiedzią przysługę mu uczynili. Bo czy pójdzie naród iławski za prostodusznym, naiwnym, 26-letnim rowerem jeżdżącym, kolejarzem? (nie moje to określenia). Czyli: czy pójdzie za eksperymentalnym bez mała żebrakiem amerykańskim? Ale może te cholerne badania amerykańskie funta kłaków warte nie są, bo sposób, w jaki jedni ludzie reagują na drugich, jest postrzegany rozmaicie. W Polsce w szczególności. Całkowicie nie po amerykańsku. A z tym czerwonym światłem to przecież naturalne, że większość z nas nań przechodzi, nie czekając na „prezesa”, który na drugą stronę nas przeprowadzi... Jak Mojżesz jaki ogromny przez morze, stosownego koloru...
Słów jeszcze kilka o Lubawie, bo pomyślą ziomkowie drodzy, że ich zaniedbuję. I ta piątka znajomych (co mnie jedynie czytuje) zechce się, i słusznie, z kretesem na mnie obrazić. Nieubłaganie zbliża się godzina „ZERO”, czyli moment, kiedy burmistrz Edmund Standara, z kartki doręczonej mu przez polonistę, sekretarza Macieja Radtke, przeczyta: „Słuchajcie, drodzy wy moi... Stadion imienia Józefa Stalina, wróć: sen mara, Bóg, wiara, Kazimierza Górskiego, uważam za otwarty”.
Ja natomiast zaiwaniam rowerem moim quasi „góralskim” po całej okolicy, formę sportową szlifując, żeby zmierzyć się z burmistrzem na stumetrówkę. I zawędrowałem ostatnio na jedną z najpiękniejszych ulic w Lubawie. Poraziło mnie. Przeżyłem wstrząs. Jest to aktualnie ulica częściowych kikutów. Ulica potworek! Ulica, gdzie zabito, a przynajmniej okaleczono część drzew. Co z fotosyntezą? Burmistrza Standarę, biologa z zaocznego wykształcenia, spytać należy.
Domniemam, iż burmistrz Standara, mieszkający przy tej przepięknej ulicy, który wyciąć kazał dwa okazałe drzewa sprzed swego domostwa (czym barbarzyństwo zapoczątkował), bo mu zapewne firany zasłaniały, nie wytrzymał parcia psychicznego, które zgotowali mu inni mieszkańcy Dworcowej i dla świętego spokoju obrzezać kazał kolejne... Czekamy ponownie na warkot pił. Bo nie może przecie być tak, że są równi i równiejsi. Że jednym wrony siedzące na drzewach głowy pomiotem nawożą, innym zaś nie...
Andrzej Kleina