Można powiedzieć, że na klawiaturze też kuśtykam. Już tłumaczę, dlaczego też i dlaczego kuśtykam – do tego, jaki to ma związek z naszą osadą, bo ma! Dokładnie 60 lat temu Leo Fender, założyciel firmy sygnowanej jego nazwiskiem, wypuścił na rynek sztandarowego Stratocastera, czyli gitarę topową, która urosła również do miana typowej, pod względem kształtu i gabarytów kolejnych gitar. Pewien polski sklep muzyczny zorganizował batalię o jedną z gitar tegoż producenta, w której istotą walki są zagrane dźwięki do z góry narzuconego podkładu.
Chcąc godnie zaprezentować siebie, jak i miasto, postanowiłem ułożyć melodię, okrasić ją ozdobnikami i wysłać w świat – niech ocenią. Sprawa się jednak skomplikowała. Finałami obu spraw jestem zadowolony, że tak uchylę rąbka rozwinięcia tekstu. \"Orszulo moja wdzięczna, gdzieś mi się podziała?\"
Wirtuoz ze mnie taki sam jak felietonista – tułam się z tym garbem amatora i szyję, co się da, jak tylko mogę, wbrew negatywnym opiniom. Wielu z czynności lubię poświęcać czas, mimo że żadnej się nigdy nie oddałem do końca. I pewnie świat miałby większy pożytek z jednego fachowca w moim ciele niż z kilku radosnych artystów. To prawdopodobnie kwestia sporna, bo podobno wszystko w pewien sposób się może w życiu przydać, a kto wie, jaką propozycję otrzymamy za kilka lat.
Nie odchodząc zbyt daleko od głównego nurtu, do konkursu przygotowywałem się dość intensywnie. Niedaleko przed samym nagrywaniem sporządzonych pomysłów mój serdeczny palec lewej dłoni doznał urazu, który praktycznie wykluczył mnie z udziału w konkursie. Wchodziło jeszcze w grę zagranie solo bez poszkodowanego albo oszczędzając go, inaczej w osłabionej reprezentacji 3 palców – jury mogłoby potraktować mnie bardziej litościwie, czego bym w gruncie rzeczy nie chciał, chociaż Stratocaster piechotą nie chodzi. Ostatecznie nie do końca sprawnie, ale wyzwania się podjąłem – są tego skutki w sieci i można nawet głosować z ramienia kompetentnej publiczności.
W klawiaturę również asekuracyjnie stukam, o instrumencie nie wspomnę. Jak to się ma do Iławy, która uchyla oficjalnego rąbka tajemnicy o nadchodzących jej dniach? Zapewne względem fabrycznej Lubawy nasze miasto również będzie człapać. Jednak solidnym argumentem, który niektórych przekona, a drugich zmotywuje do udowodnienia czegoś, niech będzie niekolorowa historia, która dla nas ma skończyć się nieco lepiej niż mój nie do końca sprawny serdeczny.
Otóż wnioski zostały wyciągnięte, ale o asekuracji w urzędzie trzeba pamiętać, bo kto oszczędza, ten nie wie, co to nędza czy takie tam. 5 lat temu w skromne progi naszego stadionu miejskiego zawitała Kasia Kowalska. Nie jestem demokratą, ale biorąc pod uwagę opinie, które do teraz widnieją w internecie, to były resztki zadowolenia ludu. Generalizując, to ciężko nakarmić najedzonego w fast foodzie poza domem, w którym gotują smaczniej i gratis. Tej domeny trzymałbym się do dziś i póki szwedzki koncern meblowy nie splajtuje, to nie będzie inaczej – Saab i Volvo już skapitulowały. Może przyjdzie czas na tych z Lubawy? Ruskie już ich serów też nie chcą, to i może cały ten „Day” szlag trafi i Iławka na tym zyska.
2010 rok przyniósł Iławie więcej znanych nazwisk, które jako gwiazdy zaliczane są do spadających albo też opadających – sam nie wiem, co brzmi gorzej. Chronologicznie od najstarszych i pewnie najtańszych. Krystyna Prońko, Lonstar, Martyna Jakubowicz, aż najświeższa gwiazdka jednego hitu, laureatka jakiegoś talent show z ubiegłego wieku – Ewelina Flinta. To, że nie znam żadnej piosenki wymienionych autorów, może tylko świadczyć o moim żenującym stanie wiedzy muzycznej i o tym, że jestem bezczelnie młody.
Rok później poczęstowano nas dinozaurami polskiej sceny bigbeatowej – przerzedzonymi przez wroga wieczności – Czerwonymi Gitarami. Naturalnie, że bez Klenczona i Seweryna Krajewskiego, wystąpili jako nazwa i wspomnienie dla starszego pokolenia. Nie podważając dorobku, wydaje mi się, że na to z utęsknieniem nie czekał przeciętny iławianin. Wówczas mogliśmy usłyszeć także „Oprócz błękitnego nieba” – hicior, który można włożyć do szufladki tych, które „każdy zna, ale nikt nie wie, czyje to”. No właśnie, wiesz, kto to gra? Wydaje mi się, że nadal brakowało konkretów.
W 2012 roku, kiedy znacznie atrakcyjniejsze okazało się kibicowanie Polakom w Euro, nasi kulturalni dostojnicy zaproponowali nam kolejną dawkę starszyzny, która dorabia do słabej emerytury. Dlaczego tak narzekam na Zbyszka Wodeckiego i Don Wasyla? Bo chcę w tym roku przedstawić Iławę w lepszym świetle i naszkicować ten kontrast. Pamiętam tamten dzień – akurat kelnerowałem w bliskiej Małemu Jeziorakowi restauracji. Było sporo ludzi, ale czupryny siwe albo popielate.
A w zeszłym roku nikogo szczególnego nie uświadczyliśmy. Jakieś 3 tygodnie po obchodach Dni Iławy w 2013 roku w iławskim amfiteatrze w ramach garmażeryjnej imprezy wystąpił transwestyta, który zgrywa męskie niewiniątko. W pewnym sensie to iławianie swoją Eurowizję już mieli – rok temu. Szczerze powiedziawszy nie widzę powodów do dumy ani radości.
Wziąłem udział w konkursie na solo gitarowe. Przeciwstawiłem się szkolnej wymówce – pewne rzeczy sobie udowodniłem, nie tylko sobie, ale i nie zawiodłem najbliższej mi osoby, która mnie motywowała. Dla lokalnych urzędników najlepszym dowodem wdzięczności na efekty ich pracy jest entuzjazm i zadowolenie obywateli. Urszula to tegoroczna propozycja Iławy w ramach obchodów naszej małej ojczyzny. Być może to krok do przodu i nadzieja na lepsze jutro.
Jeśli chodzi o darmowe imprezy pod chmurką – to pojęcie względne, bo z kolei starsi woleliby Krzysztofa Krawczyka. Sporządziłem krótką genezę dotarcia Iławy do momentu, kiedy coś drgnęło. Amplituda zmian nie jest duża, ale o ile mi zarzucano ciągłą krytykę – patrzcie, teraz motywuję!
KAROL CHOŁASZCZYŃSKI