No i doigraliśmy się: po raz kolejny ludzkość posunęła się o kilka kroków za daleko, zatrzymując się na skraju przepaści gospodarczej. Niektórych nawet przepaść ta wciągnęła, nie dając żadnych szans na przetrwanie. Ale takie są uroki kapitalizmu, który to system społeczny ktoś kiedyś przyrównał do darwinowskiej ewolucji.
Tomek Orlicz
I coś w tym musi być, skoro ostatnio tak wielu rekinów światowych finansów tonie w odmętach kryzysu. Zupełnie tak, jakby w przeszłości mówili jeden przez drugiego słowami Cezarego „Nikosia” Pazury: nie postaram się zawieść. I „nie postarali się”, wciągając bank po banku, państwo za państwem w katastrofalne zadłużenia. Okazuje się jednak, że nasz kraj jakimś cudem wciąż wychodzi obronną ręką z zawirowań kryzysu ekonomicznego. Chciałoby się powiedzieć, że ręka ta jest jedną (lewą?) z jakże zaradnych manipulatorek wolnego rynku. Można by tak powiedzieć, gdyby nie nasz narodowy tradycjonalizm. Czyżbyśmy my, Polacy, nie do końca byli jeszcze kapitalistami? Mentalnie jedną nogą wciąż tkwimy w peerelowskich przyzwyczajeniach? Czy to możliwe, że właśnie ta cecha, jak zapewniają dyrektorzy naszych banków, uratowała nas przed krachem porównywalnym do krachu islandzkiego?
A może „winą” powinniśmy obarczyć zupełnie inny sektor naszych narodowych przywar? Może za taki stan rzeczy odpowiedzialny jest nasz łapu capizm lub też wrodzony brak zaufania do Polaków przez Polaków? Tydzień temu pisałem o studzienkach pozbawionych włazów. Nawet jedną sfotografowałem, wskazując władzy (już nie ludowej?) palcem czające się w zaroślach, tuż obok drogi, śmiertelne zagrożenie. Władza mundurowa przyjechała na miejsce, zabezpieczyła wstążeczką jedną studzienkę, po czym wsiadła do radiowozu, stwierdziwszy autorytarnie, że definitywnie zapobiegła zagrożeniu. Tymczasem, jak się okazuje, nasza lubawska „dochodzeniówka” rozwiązała, czy też raczyła dostrzec problem w co najwyżej 25%, gdyż ledwie 20 kroków dalej kolejna otwarta na oścież studzienka jak straszyła zagrożeniem, tak straszy nadal. Kolejne sto metrów i kolejna studzienka bez włazu czai się tuż przy chodniku. I jeszcze jedna – tym razem po drugiej stronie ulicy. Bodaj bym musiał sięgnąć po zdjęcia satelitarne Lubawy, żeby wskazać służbom porządkowym zagrożenie dziura za dziurą.
Chociaż ostatnio, muszę to przyznać stanowczo, lubawska policja mile mnie zaskoczyła. Zajechałem na rynek i zaparkowałem moje autko obok policyjnego, pustego karawanu. I naturalnie zdarzyło mi się rozglądnąć za chłopakami, co to niby za nimi panny sznurem się ustawiają. Jakże się wzruszyłem, gdy ujrzałem pieszy patrol w stosownym rynsztunku. Do kompletu brakowało jedynie owczarka niemieckiego. Panowie policjanci chadzali sobie w lewo i w prawo, badając dwojgiem par profesjonalnych oczu społeczny ład i materialny porządek. Aż się chciało patrzeć na chwatów naszych dzielnych. Pomyślałem nawet, że może to jakiś lokalny, jednorazowy eksperyment. I żałowałem, że nie jestem uzbrojony w aparat fotograficzny czy tym bardziej kamerę, nie wierząc, że zjawisko policyjnego patrolu może się w najbliższej przyszłości powtórzyć. Gdy jednak zajechałem na rynek lubawski dwa dni później, okazało się, że znów samochód policyjny stoi pusty, a panowie policjanci jak chodzili, tak i teraz chodzą, bacznie przyglądając się przy tym rynkowi i ludziom. Mój podziw był tym razem jeszcze większy, gdyż pogoda tamtego dnia nie nastrajała optymistycznie. I nawet własnego psa bym chyba z domu na dłużej nie wypuścił. A oni patrolowali rynek jak gdyby nigdy nic!
Gdy mój podziw do poświęcenia policjantów i entuzjazm opadły, zacząłem się zastanawiać, dlaczego mundurowi ograniczali się swymi spacerami wyłącznie do przestrzeni rynku. W tym przypadku moja „eureka” co prawda nie zmusiła mnie do biegu w stroju Adama przez miasto, jak uczynić to raczył swego czasu niemal legendarny Archimedes, ale i tak ogołociła mnie z resztek złudzeń. Rozwiązanie co najmniej dziwnego zachowania policjantów odnalazłem w... treści bileciku, który umożliwia właścicielom samochodów parkowanie w naszej, lubawskiej strefie płatnego parkowania! Czyżby godziny płatnego parkowania były tożsame z godzinami patrolowania mundurowych?
Przyznaję, biłem się z moimi mieszanymi myślami przez kilka dni, nie dopuszczając tych najczarniejszych do głosu. Boże na niebiesiech – myślałem – przecież to niemożliwe, żeby ktoś zawiadujący władzą wykonawczą kierował się swymi partykularnymi interesami i w ramach tych poniżył rangę policjanta wręcz do strażnika parkingowego!!! Czyżby w Lubawie policjant miał obowiązek pilnowania już nie tylko tych jeżdżących samochodów, ale przede wszystkim tych parkujących na rynku? A co z resztą miasta? Co z naszymi podatkami, których część powinna dotyczyć naszego bezpieczeństwa nie tylko za dnia, ale przede wszystkim w nocy? Chciałoby się powiedzieć: Boże, widzisz, a nie grzmisz!
W tak zwanym cywilizowanym świecie zapobiega się wypadkom i przestępstwom przez stosowne regulacje prawne. Na przykład w Singapurze prawo mówi wręcz, że „jeśli splunąłeś obywatelu na chodnik gumę do żucia czy też jakowąś inną wydzielinę z ust twoich, to płacisz mandat o równowartości zarobków swoich uciułanych aż z 15 miesięcy”. I nikomu nawet nie przyjdzie tam do głowy, żeby zaśmiecać w taki czy inny sposób chodnik, czy też łamać prawo. Państwo-miasto Singapur nie otrzymuje z tego tytułu złamanego centa, czyli – z punktu widzenia polskich władz samorządowych – bezsens totalny. Ma jednak tym sposobem do zaoferowania Singapur coś, czego taka Lubawa nie będzie miała bodajże nigdy, a mianowicie czystość i poczucie bezgranicznego bezpieczeństwa. Tymczasem u nas w Lubawie zmrok zapada coraz wcześniej, a pozory mylą, bo nocą nie spotkamy malowanych chłopców... Prędzej wpadniemy do niezabezpieczonej studzienki.
TOMEK ORLICZ