Pan Andrzej Kleina należy do gatunku ludzi, których lepiej nie tykać – jak w przysłowiu. Dwa tygodnie temu życzliwie sprostowałem na łamach Kuriera ustęp jego tekstu poświęcony mojej osobie i już w ubiegłym numerze mieliście cały jego elaborat na mój temat. Tyle w nim sensu co trucizny w zapałce, ale nie wymagajmy od autora by nagle przeskoczył samego siebie, skoro na co dzień w sferze absurdu się obraca.
Leszek Olszewski
Tak więc w lipcu napięcie powierzchniowe chłopu urosło, „nerwy puścili” i we czwartek, równo 13-ego ripostę miał już gotową – miłej zabawy chciałem życzyć, ale już po fakcie. Przyznaję, nie zachowałem ostrożności. Jakiś już czas temu bowiem osoba związana z Kurierem śmiała się na głos, mówiąc mi o panu Kleinie, że to osoba przy której jeśli raz się odezwiesz, napisze na ten temat dwa felietony z tysiącem cytatów i pięcioma tysiącami wniosków na twój temat. Bzdurnych, ale weźmie i napisze.
Potem co jakiś czas otrzymywałem sms-y od tejże osoby z sugestią, by wejść na internetową witrynę Kuriera, gdzie to Kleina nieustannie przez kogoś napadany, odpisywał nawet kilka razy na dzień na każdą zaczepkę i to na objętość kilkudziesięciu jak nie kilkuset linijek tekstu! Mimo rozkwitu, wiosny, lata upałów i upojnych majowo-czerwcowych nocy. Tytan! Nie intelektu oczywiście ale pracy u podstaw, za co dzisiaj można uznać powierzchnię internetu.
Zacietrzewieniem tym splecionym z gorliwością nawróconego alkoholika zyskał nawet mój prywatny, pełen szacunku pseudonim „stachanowca prasy lokalnej”, chociaż przyznam po raz wtóry, że nie spędziłem nad jego wynurzeniami powyżej 30 sekund (i to w wymiarze miesięcznym). Z prostej przyczyny. Pisze tak pretensjonalnie, miałko i o niczym (mimo, że przewija się tam Nietzsche), iż żal gałek ocznych na penetrowanie podobnych wydumek jeśli ktoś za podobne poświęcenie nie płaci twardą walutą w ciężkich kilogramach.
Dawał jednak i daje niektórym, tj. rzeszom rozbawionych czytelników i internautom niezłą porcję rozrywki a to sprawa kolumnowa. Znajomy aptekarz nawet uznał go za zjawisko godne specjalistycznego konsylium, nawet w międzynarodowej obsadzie, a mówił to z grobową miną, więc mu ufam. W okresie sprzed roku, gdy z jakichś przyczyn wziął senior Kleina moje pisanie na celownik ignorowałem to, podążając za radą swojego dobrego znajomego, znanego izraelskiego pisarza Romana Fristera, by nie dać się sprowokować komuś, kto zdradza oznaki, że jest normalny według swoich własnych kanonów.
A to z fragmentów tekstów seniora biło słonecznym wręcz światłem. Wszystko według jankeskiej zasady: „Nigdy nie obrażaj człowieka, który chce cię zabić!”. Dodatkowo „przymioty” wyartykułowane przez Fristera jęły się multiplikować i potwierdzać. Dowiedziałem się bowiem któregoś dnia, że człowiek ten – wcześniej jakoś – zrobił sobie zdjęcie ucharakteryzowany na mnie, czyli w chuście i ciemnych okularach i gdzieś to opublikował, co tylko wzmocniło moje wstrzemięźliwe odczucia do tej, pełnej małomiasteczkowej pretensjonalności i takiegoż kolorytu postaci.
Zakompleksionej w jakiś sposób, bo skąd w niej tyle jadu? Nawet nie mówię już o moim przypadku, ale nie ma chyba publikujących wokół, których by nie próbował zagryźć, pokazując jednocześnie, że on, Kleina wie kto to Rembrandt, Schiller czy Woody Allen z Mią Farrow. A jak trzeba jest nawet w stanie wyjaśnić w nawiasie tumanom, że festina lente to po łacinie „spiesz się powoli”. Wiedział ktoś to bez Kleiny? Nie wierzę.
Łaskawca. Po trzykroć Tytan! Nie intelektu oczywiście, ale pracy o podstaw, za co zawsze można uznać misję tłumaczenia ogółowi terminów jej niedostępnych. Gdzieś w swojej samotni, Kleina jest i czuwa – ta ucieleśniona na nowe czasy biblijna Stolica Mądrości, Dom Złoty i Wieża z Kości Słoniowej. Nie dziwne w tym kontekście, że z tej perspektywy daje sobie ta groteskowa postać, rodem jak z kreskówki Disneya (o roboczym tytule takim jak niniejszy felieton) prawo do jedynie słusznej charakterystyki postaci, której w ogóle nie zna.
Pochlebiam sobie bowiem, ale z tym panem nic, poza gatunkiem biologicznym mnie nie łączy. Mi przypadł z jego nadania tytuł „narcyza”. Niech będzie o ile opadły mu po tekście emocje na tyle, że karetka nie musiała krążyć. Czytam też o parasolu ochronnym, który wzmiankowany nade mną rzekomo roztoczył. Chyba ów w tej chwili zwinął, co też przeżyję o ile karetka nie będzie musiała Klejny szukać gdzieś po wertepach. Mniej mi jednak odpowiada coś innego.
To mianowicie, że w którymś fragmencie swoich pseudointelektualnych wypocin obywatel K. nazwał mnie swoim „kolegą”. I tu przekroczył Rubikon, bo kolegów się raczej wybiera, w tym wypadku zaś o zgodę nie pytano, a tego wymaga savoir vivre. Nie przetłumaczę tego z szacunku dla swoich Czytelników, może Kleina za tydzień sypnie łaską Objawienia swojemu stadłu. Tu małą anegdota, którą strawestuję na użytek relacji z tym panem o dziwnym spojrzeniu, bazuję tu na cotygodniowym zdjęciu.
Do Tuwima (też uniknę wykładni kto to), siedzącego kiedyś w „Ziemiańskiej” w otoczeniu m.in. Słonimskiego, Iwaszkiewicza i Wieniawy-Długoszowskiego podszedł nagle, znienacka obcy pan, po czym wyciągnął rączo dłoń i na pół lokalu przywitał się słowami: „Cześć kolego!”. Tuwim spojrzał na niego z zaciekawieniem, skonstatował, że widzi go pierwszy raz w życiu, niemniej wyciągnął rękę, podał ją uśmiechniętemu delikwentowi, po czym zapytał z ciekawością: „Kolego? Pan też ma katar…?”
Tyle na tematy dla mnie żenujące. Na koniec szczere gratulacje! Po jednym tekście wiem, że będę stałym czytelnikiem artykułów Bartka Gonzaleza. Polecam! Świetne spostrzeżenia, nie gorsza forma, wyczulone oko na rzeczy niedostrzegalne dla innych, co pozwala mu znaleźć tematy poza analizą tekstów piszących kolumnę dalej. Generalnie każdemu to zostało dane z wyjątkiem Kleiny – tego jednoosobowego dziwadła na łamach Kuriera. Brawo Bartek!
Leszek Olszewski