ANDRZEJ KLEINA: Dzień dobry w „Nowym Kurierze”!
Po raz kolejny przekonałem się, iż jestem niezmiennie uzależniony od bystrej myśli i jasnego stylu. I nie ukrywam, iż uzależnienie to – w odróżnieniu od innych, które posiadam – nie napawa mnie smutkiem...
Żadną miarą nie jestem w stanie zaakceptować stylistycznego nosorożca, tarzającego się w błocie własnych wypowiedzi. Wypowiedzi niespójnych, nielogicznych, mówiących o sprawach peryferyjnych, krótko mówiąc ułomnych intelektualnie, a jednocześnie napuszonych schizofreniczną wręcz frazeologią i patologiczną agresją.
Dlatego też byłem pod dużym wrażeniem tekstu Bogusława Żmijewskiego do Marcina Woźniaka...
I nie ma racji, moim zdaniem, Marcin Woźniak mówiąc, iż Żmijewski „spłodził dzieło w tonacji przeraźliwie infantylnej i protekcjonalnej, nie zawierające żadnej merytorycznej treści”. Jest to zdanie całkowicie fałszywe. Tekst Żmijewskiego aż cieknie od treści merytorycznych. Inna sprawa: czy prawdziwych?
Z kolei zwroty Woźniaka: „infantylny”, „protekcjonalny”, „merytoryczny” – w jego tekście zaiste stanowią ozdobniki. Na domiar złego wartościujące negatywnie. Nic natomiast nie wyjaśniające.
Nie wiem czy tekst Żmijewskiego jest „dziełem”, nie mnie o tym wyrokować. Wiem natomiast skądinąd, że po fazie płodzenia następuje poród, związany częstokroć z bólem, męką, niepewnością... Nic z tych rzeczy u Żmijewskiego. On to zrobił z klasą. Ot, tak sobie, mimochodem, w antrakcie... Bezszmerowo, bez wysiłku, na luzie. I nie widzę w jego tekście żadnej pychy wymieszanej z niewyobrażalną arogancją czy też bezczelną retoryką, jak twierdzi Woźniak.
Woźniak podjął rękawicę rzuconą mu przez Żmijewskiego. I to był błąd... Być może Żmijewski faulował, dokonując konfabulacji. Tego nie wiem, bo i skąd? Wiem natomiast na pewno, że obaj panowie walczyli w zupełnie różnych kategoriach wagowych. Intelektualnych kategoriach, naturalnie... Jak mogli sędziowie dopuścić ich do walki? Woźniak nie mógł, sądząc po jego tekście, tej potyczki wygrać.
Zastanawiam się, czy Woźniak, mówiący w trzeciej osobie, popełnił niezręczność, czy jest to raczej świadectwo, że ów tekst napisał ktoś inny. Chociaż jakie ma to znaczenie, kto go napisał, skoro napisał niezbyt tęgo.
Mój nauczyciel, profesor Kazimierz Obuchowski, w „Adaptacji twórczej” zacytował Leontiewa: „Oto jaką naukę usłyszałem kiedyś na Uralu od starca koniucha: jeśli koń zaczyna potykać się na trudnej drodze, nie należy okładać go batem, lecz unieść mu wyżej głowę tak, by widział przed sobą dalej”.
W drugim liście otwartym, absolutnie zbędnym, Żmijewski uniósł Woźniakowi głowę. Szkoda wszakże, że dalej okładał go batem... Ongiś mawiano: mortum flagellas (bijesz umarłego). Nazbyt to nekrofilnie sadystyczne!
I to by było na tyle. Chociaż... może jeszcze jedno. Patrząc na fotkę Żmijewskiego, wiem na pewno, że nie jest w moim typie. Nie muszę mu więc lizać tyłka...
* * *
Z niezwykle mieszanymi uczuciami próbowałem zaprzyjaźnić się z kolejnym tekstem, tym razem Jarosława Synowca. Tekstem pt. „Najkrótsza geneza SLD-owskich afer”.
U podłoża tej kontrowersyjności leży, jak sądzę, fakt, iż z jednej strony mam podobną optykę opisywanych zjawisk, z drugiej zaś moja potrzeba poznawcza nie doznała pozytywnego wstrząsu informacyjnego w trakcie zapoznawania się z tekstem.
Synowiec nie wyszedł ani pół kroku poza banalne, stereotypowo powtarzane tezy, znane wszystkim doskonale. Ot, taki wypełniacz gazety... Chociaż zostało to ocenione jako pasja dziennikarska sprzęgnięta z refleksją natury ogólnej, co stanowi rzekomo rzadką umiejętność.
Jest wszakże coś, co mnie osobiście ogromnie niepokoi. To coś, to kultywowanie i propagowanie groźnego mitu o „upadku” komunizmu. I o jego powrocie... Komunizm nie tylko nie upadł, on zmienił się minimalnie i wciąż trzyma w twardym uścisku Polskę.
Być może popełniałem błąd, ale całe życie postrzegałem komunizm trojako. Jako ideologię przede wszystkim, formę sprawowania władzy po wtóre – oraz, co niezwykle ważne, jako formę zniewolenia umysłów. Proponuję Synowcowi postrzeganie komunizmu odrobinę szerzej, niż czyni to w swoim tekście... Mit bowiem, który kolportuje, jest niezwykle groźny.
Po haniebnym „Rounde Table” (Okrągły Stół) do tych trzech elementów doszły dwa następne. Krótko mówiąc, polip się rozrósł. Bezkarnie! Doszło zawłaszczenie dóbr materialnych narodu i, co oczywiste, przestępstwa – te stare i te nowe – nie zostały ukarane.
Komunizm nie upadł jako IDEOLOGIA, gdyż jego istotą było i jest centralizowanie struktur władzy politycznej, gospodarczej i finansowej w coraz wyższych i węższych kręgach decyzyjnych.
W ideologii komunizmu, w skrócie rzecz ujmując, chodziło o utrwalenie w świadomości ludzi przekonania, że komunizm jest formą wdrażania ideałów sprawiedliwości społecznej, równego dostępu wszystkich do wszystkiego. Równość społeczna była i jest utopią. Chodziło wszakże o uzyskanie poparcia mas i utrzymywania ich w posłuszeństwie.
Komunizm nie upadł jako forma sprawowania WŁADZY, gdyż przetrwał personalnie i strukturalnie poprzez kolejne formy przepoczwarzania się, stając się ostatnio, jak mawia ulica, Sojuszem Lewizny Demagogicznej (nazwę zgłosiłem do Partyjnego Muzeum Betonu). Ich rzekomymi przeciwnikami byli żydo-komuniści z Okrągłego Stołu, potem zaś z Unii Demokratycznej i Unii Wolności.
I dlatego mówienie, jak czyni to Synowiec, o „braku szeroko rozumianej dekomunizacji” jest chyba niezrozumieniem podstawowego faktu, że wojny z komunizmem (przypominam: ideologia, sprawowanie władzy i zniewolenie umysłów obywateli) nigdy nie było, gdyż po obu stronach rzekomej barykady, a później zdradzieckiego Okrągłego Stołu, nie było dwóch wrogich sobie frakcji politycznych. Rzekomych wrogów łączyła wspólnota celów, tj. wspólne kroczenie przeciwko żywotnym interesom Polski, a także suwerenności politycznej i gospodarczej. I nie jest to tylko abstrakcyjna gra słów...
Komunizm nie upadł jako sposób ZAWŁASZCZENIA majątku narodowego. Poprzez kryminalne grabienie majątku narodowego (przez byłych i obecnych komunistów) – poczynając od 1945 roku, a trwające z ogromnym nasileniem do dzisiaj – wytworzyła się nowoczesna forma dyktatury wąskiej oligarchii...
Komunizm wreszcie nie upadł przede wszystkim dlatego, że jego ZBRODNIE nie zostały ukarane. Gruba kreska Mazowieckiego nie była niczym innym, jak swoistą amnestią dla zbrodni żydokomuny z lat 1944-80...
Tak więc ma rację Synowiec mówiąc, że „wojna z komunistami nigdy nie została wygrana”. Ale nie dlatego, że ich rzekomi antagoniści byli zbyt słabi bądź popełniali błędy. Wojna nie została przez nikogo wygrana bądź przegrana. Ona po prostu była na niby, była bytem wirtualnym. Chociaż... przegrali ci wszyscy, którzy wierzyli, że nastąpią zmiany... Przegrała ludzka nadzieja i nie sądzę, że jest to metafora poetycka.
Jasne, że być może moja interpretacja zdarzeń zostanie oceniona jako konstrukcja wadliwa, ułomna i Synowiec ma rację. Wszak mężczyzna nie myli się tylko co do braku własnej erekcji...
* * *
A teraz pozorny przeskok i pewien problem z tym związany. Ale tak to bywa, jak chce się dwa proszki do prania w jednym...
W ubiegłym roku trafił do moich rąk kwartalnik PISMO, który w osobie jego szefa Janusza Ostrowskiego poinformował m.in. o tym, że krąg swoich odbiorców zawęża do „setki”, a także, że jest pismem krytycznym i zaangażowanym po swojej własnej stronie (sic!), pismem dystansującym i zdystansowanym. Ostrzegało, że język zapewne odstraszy wielu i w związku z tym będzie pismem elitarnym.
W międzyczasie ukazały się kolejne wydania PISMA, bardzo potrzebnego i ciekawego, którego język jako taki mnie nie odstraszył. Któż bowiem nie chciałby załapać się w jakiejkolwiek elitarnej setce?
Problem językowy, moim zdaniem, zasadzał się na czym innym. Kokieteria związana z rzekomo trudnym językiem to jedno. Drugie zaś, i tu tkwi problem, to używanie nie zawsze właściwego języka do opisu zjawisk z innego, diametralnie różnego kręgu pojęciowego. Krótko rzecz ujmując: wydaje mi się, że nie do końca przemyślana jest technika opisu określonych zjawisk przy pomocy języka operacji z innego kręgu semantycznego. Innymi słowy: po co pisać, np. subtelną lirykę przy użyciu tablic Mendelejewa? Tylko ze snobizmu?
W sytuacji wszakże, kiedy autor z trudnego kręgu językowego pisze tekst w lokalnym tygodniku, co prawda ambitnym, bezwzględnie mającym aspiracje opiniotwórcze, również zaangażowanym po swojej własnej stronie, ale jednakże nie dla setki odbiorców, a dziesięciu tysięcy czytelników i jednej sztuki, to postrzegam to jako czynność samą w sobie, która nie może spełnić nawet elementarnego przesłania informacyjnego.
Tekst, który mam na myśli, to „Grupa trzymająca władzę za twarz” z ubiegłego tygodnia.
I w tym momencie muszę dokonać pewnego wtrętu. Część odbieranych informacji harmonizuje z tym, co na ów temat wiemy i w co wierzymy. Pewna część z nich natomiast jest niezgodna z tym, co sądzimy o różnych sprawach. Ta niezgodność postrzeganych przez nas informacji jest zwana dysonansem poznawczym. Dysonans ten wywołuje zwykle stan napięcia (kary), który staramy się zredukować. Redukcja tego napięcia, a więc przykrości, jest nagrodą. Człowiek generalnie stara się unikać kar i szukać stanów przyjemnych, czyli nagrody.
Dlatego też, mając do czynienia z karą w postaci mało zrozumiałego tekstu, chce się uwolnić od napięcia, czyli uwolnić się od przeżywanego dysonansu poznawczego. Pointa jest prosta i krótka. Co robimy w tej sytuacji?
Okazujemy autorowi po kilku zdaniach jego tekstu brak zinteresowania owym tematem w ogóle, o próbie zapoznania się z jego racją nie wspominając. Jest to naturalnie jedna z możliwości moim zdaniem arcyprawdopodobna. I jest to oczywiście bardzo okrojone ujęcie problemu.
Reasumując, tekst Janusza Ostrowskiego, abstrahując w tym miejscu od jego wartości poznawczych, merytorycznych etc., byłby być może perełką w PIŚMIE, zaś w „Nowym Kurierze” jawi się z przyczyn semantycznych i percepcyjnych swoiście kuriozalnie.
I jeszcze jedno, a właściwie to samo, tyle że innym językiem. Warunkiem intersubiektywnej komunikowalności jest intersubiektywna kontrolowalność. Inaczej rzecz ujmując, brak kontrolowalności tekstu powoduje jego nieczytelność.
U niektórych konsumentów mego tekstu zwrot ten wywoła... dysonans poznawczy i zapewne zostanę oceniony jako w najlepszym przypadku dziwak, jeśli nie świr. Odbiorcą swego tekstu, przynajmniej w tej jego części, czynię wszakże przede wszystkim Janusza Ostrowskiego, u którego to, jak i zapewne inne moje sformułowania, nie spowodują napięcia, czyli kary.
* * *
Po ukazaniu się tekstu Jarosława Synowca pozwoliłem sobie nie na polemikę publiczną, ile na pewną formę odreagowania i napisałem tekst do szuflady. Świadomie!
Kiedy jednakże trzymałem w garści tekst Janusza Ostrowskiego, który stwierdził, iż zgadza się z wieloma tezami i wnioskami Synowca, a przede wszystkim z całością diagnozy, pomyślałem, że w tej sytuacji nie należy milczeć. Dlatego też odkurzyłem „półkownika” i pozwalam sobie na wyrażenie zdania diametralnie różnego...
Niewykluczone, iż moje refleksje są... no. Ale to już zostawiam ocenie czytelnika. Są jednak na pewno jasne i czytelne, a przez to zrozumiałe. Chociaż u pewnej części czytelników wywołają dysonans poznawczy. Prawda towarzysze?
Com napisał, napisałem...
ANDRZEJ KLEINA