Janusz Ostrowski
Nie kryję, że do napisania tego tekstu sprowokował mnie Tadeusz Listkowski swoim felietonem pt. „Kuglarze Sierpnia 1980”. Z góry zastrzegam, że nie będzie to polemika ani dytyramb na cześć felietonisty. Lubię go czytać i podziwiam upór z jakim broni autentycznie lewicowych wartości.
Może jest ostatnim, a może jedynym w naszym regionie, który lewicowe poglądy ma odwagę publicznie, na łamach lokalnej prasy, głosić. Choć niejednokrotnie stawały się one pretekstem dla innych do podejmowania niewybrednych polemik. „Nie mogą ci kochać Rzeczypospolitej, którzy w niej nic swojego nie mają” (Ignacy Krasicki).
Po 24 latach od wydarzeń Sierpnia 1980 roku widać wyraźnie, że przejęcie władzy przez opozycję w 1989 roku było w większym stopniu konsekwencją erozji komunistycznego systemu totalitarnego, niż wyrazem siły i mobilności ruchu solidarnościowego. A wprowadzanie stanu wojennego, obrady Okrągłego Stołu stały się preludium do budowy kapitalizmu politycznego, jego kolejnych ewolucji i ugruntowania w konsekwencji modelu obecnego państwa. Przyczyny i zależności może dziś – z perspektywy czasu – łatwiej zrozumieć, o ile będziemy posługiwać się NIE-lewicowym modelem władzy i rządzenia.
Regularny czytelnik „Kuriera” miał okazję poznać moje w tym względzie stanowisko (np. „Rycerze Okrągłego Stołu”). Nie są to poglądy powszechnie akceptowane. Napotkać można raczej krytykę prowadzoną z pozycji określonej partii politycznej, czy niewyraźnie formułowane opinie (opinie często wyrastające z emocji niż wiedzy).
Dla ludzi związanych z obozem „Solidarności” to wyraźne poczucie klęski. Klęski równie głębokiej i porównywalnej z tą, jaką musieli w latach osiemdziesiątych odczuwać członkowie PZPR-u, kiedy w jednej chwili budowany z takim zaangażowaniem świat realnego socjalizmu zawalił się jak domek z kart. A właściwie jak wiejski wychodek, skoro odór krzywd i nieprawości do dziś dręczy sumienia – nie przywódców, ale właśnie zwykłych, prostych członków partii.
Nostalgia za czasami PRL-u okazuje się w świadomości społecznej trwalsza niż tamte sierpniowe czy czerwcowe marzenia. I nie chodzi tu o bilans dokonań, demokratyzację, tzw. rynkową gospodarkę. Bieda nigdy nie była sojusznikiem demokracji, a jej pospieszna reanimacja z pomysłem wyborów większościowych będzie po raz kolejny zadaniem tyleż spóźnionym, co źle adresowanym. Malejąca z kampanii na kampanię wyborcza frekwencja świadczy tym bardziej o braku poczucia związku między obywatelskim głosem, a polityczną rzeczywistością. Marsz ku Ziemi Obiecanej najwyraźniej stracił swój pierwotny impet. Nawet formalne wejście w struktury Unii Europejskiej nie było w stanie obdarzyć nas jakimś ekstra dynamizmem. Bo rządzić, to przede wszystkim mobilizować i wyzwalać społeczną energię, żeby się chciało chcieć. Pozostajemy nadal dziećmi resentymentów. Mit rządzi światem, ale świat realny mitem bynajmniej nie jest. Tam gdzie poczucie własnego interesu stoi przed jakąkolwiek decyzją nie ma sentymentów.
Trudną sztuką jest myśleć o PAŃSTWIE nie zdawszy sobie sprawy z tego, czym jest ono dziś i czy ta różnica, którą niewątpliwie odnotowujemy choćby od końca lat osiemdziesiątych – czy ta różnica w stosunku do „wczoraj” pozwala o nim mówić w kategoriach „MOJEGO PAŃSTWA”. Te rozróżnienie nie jest przypadkowe zważywszy na okoliczności, w których ma być dokonane i konsekwencje, które za sobą pociąga. Dla młodego pokolenia właściwie ta różnica nie istnieje i istnieć nie może, nawet jeśli zostaje wsparta na wiedzy, choćby tzw. historycznej. A chodzi przecież o odpowiedź na pytanie: czy to jest moje państwo?
Chodzi o osobisty stosunek. Chodzi o określenie, jakiego używamy w odniesieniu do rzeczy nam najbliższych. Dom, rzeczy osobiste, matka. Można już teraz zauważyć, że to określenie MOJE PAŃSTWO nie może mieć podobnej mocy jak wówczas, kiedy mówimy „to jest moja matka”. Czy zatem jest zasadne w sposób bezwarunkowy używać słowa „moje” odnosząc do rzeczy tak abstrakcyjnej jak Państwo? Jeśli zatem tę bezwarunkowość osłabimy, to czy coś takiego jak Państwo nie powinniśmy traktować raczej jak przedmiot codziennego użytku? (troszczymy się o niego i używamy zgodnie z jego przeznaczeniem o ile nam służy). Ale jakie jest przeznaczenie Państwa? Jak wyglądać powinna troska o niego? Czy ta poręczność i użyteczność nie byłaby jego sensem?
Państwo jest tworem politycznym, nie ulega wątpliwości. A przecież „polityczny” – szczególnie dziś – oznacza rezerwuar wszystkiego co najgorsze, mierne, podłe. Bo to, co sądzimy o aktualnie rządzących, chętnie umieszczamy w instytucji, której ci ostatni są elementem znaczącym. Ale to związek luźny, zważywszy na sens słowa „polityka” tak, jak rozumie się go współcześnie. Bo od spraw ogółu, od troski o sprawy publiczne – do prywaty droga przecież wiedzie jednakowa, bez względu na charakter instytucji państwa. O cóż zatem chodzi z tym MOIM PAŃSTWEM? O mit, tylko mit.
Możliwe, że łatwiej mi jako piszącemu formułować pewne tezy zapominając, że czytelnik niekoniecznie musi je podzielać i rozumieć. Każdy tekst jest grą. Stawką w tej grze jest samo pisanie. Sądząc po reakcjach wielu czytelników, teksty te „trafiają”, są komentowane, dyskutowane. Cieszę się i jestem trochę tym faktem zaskoczony (choćby tekst „Bronię społeczeństwa”).
Często też pada pytanie: kto to ten Janusz Ostrowski? Lewica? Prawica? Czy jakiś inny czort? Odpowiadam. Czort. I niech tak pozostanie. Identyfikacja politycznych poglądów w Polsce jest zadaniem tyleż karkołomnym, co graniczy z niemożliwością. Tu nad Wisłą ludzie (w coraz mniejszym stopniu) po prostu IDĄ do wyborów. I tyle. Idą kierując się raczej pytaniem: „Prawicą kogo?”, „Lewicą kogo?”. Bardziej pytając w duchu o podziały, niż studiując namiętnie programy wyborcze tzw. partii politycznych (chociaż z badań wynika, że znajomość programu własnej partii przez członków jest bardziej niż nikła).
NSZZ „Solidarność” nigdy nie była moją sprawą osobistą. Kiedy w Sierpniu 1980 roku nasz Tadeusz Listkowski słuchał Radia Gdańsk, ja wysiadałem właśnie na dworcu Gar du Nord w Paryżu. Skazany na francuskie media mogłem z dystansu obserwować zmagania ruchu Solidarność z władzą. Choć w większym stopniu pogrążałem się w książkach, wówczas w Polsce niedostępnych. Tam odkryłem Foucaulta, Deleuza i francuską filozofię. Może siedziałem z nimi w czytelni Biblioteki Narodowej, kiedy pracował nad ostatnią książką? To możliwe, szczególnie w przypadku Foucaulta…
Wróciłem do kraju, kiedy właściwie wszystko już było jasne. Jasne dla mnie. Dwa lata przed maturą nosiłem już indeks Uniwersytetu Warszawskiego (Wydziału Filozofii i Socjologii). Sama matura była już tylko formalnością, do której trzeba było „dociągnąć”. Przez pewien czas Warszawa stała się moim drugim domem. Aż do wprowadzenia stanu wojennego. Ten ostatni zaskoczył mnie podczas nocnej debaty nad „Władzą sądzenia” Kanta, dyskusji nad warsztatem teatralnym Józefa Szajny i jego sztuce „Dante” (już bez Leszka Herdegera). Nocowałem w hotelu „Solec”, tym samym w którym zatrzymywał się Lech Wałęsa i inni oficjele Solidarności. Obudził mnie łoskot gąsienic czołgów jadących po Trasie Łazienkowskiej. Oniemiały patrzyłem z hotelowego okna. Ktoś z obsługi wpadł do pokoju wykrzykując: wojna, wojna…
Późne popołudnie pod bramą główną UW na Krakowskim Przedmieściu. Brama zamknięta. Wypatruję w tłumie znajomych. Tuż obok mnie Maja Komorowska. Do mojej torby ładuje ulotki. Idziemy Krakowskim, Nowym Światem do przystanku tramwajowego. Po drodze, raczej obojętnie mija nas patrol milicyjno-wojskowy. Jedziemy…
Solidarność nie była nigdy moją sprawą osobistą. „Colloquia Communia” – siedziba redakcji i Klubu Otryckiego. Wyrywamy sobie poszczególne kartki tekstu Jadwigi Staniszkis. Jeszcze „ciepły”. Ukaże się w druku w języku angielskim. Czytamy Drążkiewicza „Interesy i struktura społeczna”. Będzie panel na Karowej w Instytucie Socjologii. Pracujemy nad zeszytem o „Wyzwoleniu pracy” – jest tekst Tichnera. W KC będzie o niego awantura (była, Główczyk walił tym zeszytem o biurko wykrzykując coś o prowokacji, a Tischner był zakazany, nie do cytowania). Otryt (Bieszczady), „Chata Socjologa”. Jest Olek Łazarski, Piotr Marciniak, Włodek Marciniak, Andrzej Zybertowicz, Romek Becker, Ewa Lewicka (jeszcze wówczas nie Banaszak), reszta redakcji… Tekst Olka Łazarskiego pt. „Świadomość partyjna w dokumentach IX Zjazdu PZPR”. Maszynopis nie ukaże się nigdy drukiem. Będą go komentować wszyscy. Będzie numer o Fryderyku Nietzschem. Świetne teksty Mirosława Żelaznego.
Lutowiska. Restauracja. Wznosimy toasty na pohybel Jaruzelskiemu… Posterunek milicji (ktoś z restauracji zadzwonił..., może ktoś z „naszych” a może jakiś miejscowy). Ułamek sekundy, już trzeźwi. Cytujemy Lenina z „Państwa i rewolucji”, widzę zakłopotanie w oczach młodego milicjanta (może my od „nich”?). Oddaje nasze dowody i studenckie legitymacje…
Że nie możemy liczyć na jakichkolwiek tzw. duchowych przywódców – to rzecz coraz bardziej oczywista. Nie idzie tu tylko o kolejnego w panteonie polskich pedofilów czy coś podobnego. Jakie czasy, taki panteon. W polskiej rzeczywistości miano „pedofila” bardziej pasuje do polityków. W tym wydaniu uwodzenie kończy się zwykle gwałtem, to znaczy gwałtownym niedotrzymaniem wyborczych obietnic, gwałtowanym wzbogaceniem się – i jakże często gwałtownym odejściem ze stanowiska, które poprzedza gwałtowne wykorzystanie urzędu do prywatnych celów. U ofiary pozostaje podobna trauma, trwająca zaledwie cztery lata nim kolejny terapeuta (pedofil-polityk) nie zabierze się do dzieła (roboty...).
Smutne to czasy. Po fali gwałtownej namiętności pozostały nam problemy natury seksualnej, a radziecki dowcip o miłości partii do klasy robotniczej pozostaje aktualny. Czy to jeszcze „moje Państwo”?
JANUSZ OSTROWSKI