CZY WARTO MYĆ SILNIK?
Wypucowana komora silnika ma walory jedynie wizualne. Silnikowi brud nie szkodzi, w niektórych przypadkach mycie może nawet zaszkodzić. Chodzi tutaj o układ zapłonowy, głównie w silnikach benzynowych, który wilgoci po prostu nie lubi i przed myciem powinien być dokładnie zabezpieczony, zresztą podobnie jak inne podzespoły elektroniczne.
Po co zatem myć silnik? Przyczyny są najczęściej dwie i nie są prozaiczne. Przeanalizujmy.
Po pierwsze, czysta komora silnika jest ładniejsza i robi wrażenie na kupującym – skoro pod maską jest czysto, to zapewne samochód jest solidniejszy i właściciel o niego dbał.
Po drugie, na świeżo umytym silniku po jakimś czasie zauważyć można wycieki. Tutaj mycie ułatwia rozpoznanie ewentualnych usterek jednostki napędowej. Jeśli mamy więc wycieki i trudno określić, czy są one stare, to mycie ułatwi rozpoznanie przyczyny wycieku. W takim przypadku po umyciu silnika należy pojeździć samochodem około 2 tygodnie, a potem podjechać na serwis w celu zdiagnozowania źródła wycieku. Oczywiście handlarze dokładnie pilnują tego okresu, żeby przypadkiem wycieki nie pojawiły się przed sprzedażą.
Gdzie umyć silnik? Nie może być to przypadkowa myjnia. Wrażliwe elementy w komorze silnika powinny być odpowiednio zabezpieczone, a więc należy odwiedzać miejsca wyspecjalizowane w myciu silnika. Z pomocą przyjdzie Internet. Na mycie należy zarezerwować sporo czasu – samochód należy odpowiednio przygotować: wychłodzić silnik, ochronić elektronikę, poczekać aż wszystko wyschnie.
SPRZEDAŻ Z WADĄ UKRYTĄ
Czy sprzedałeś samochód z wadą? Możesz mieć kłopoty! Zgodnie z prawem sprzedawca odpowiada za stan techniczny pojazdu (no przecież towaru), nawet jeśli jest to rzecz używana. Za wady na zasadzie rękojmi odpowiada nie tylko handlarz, lecz także prywatny sprzedawca, co więcej – niezależnie od tego, czy zna wszystkie wady samochodu czy nie.
Tymczasem kiedy pojawiają symptomy większych kosztów serwisowania, spora część kierowców podejmuje decyzję o sprzedaży samochodu dezinformując kupujących przeróżnymi tłumaczeniami.
Jeden z prywatnych sprzedających trafił na wybitnie dociekliwego nowego nabywcę, który za sprawą orzeczenia sądowego poinformował go, że nawet jeśli nie wiedział o ukrytej wadzie, to i tak musi zwrócić mu za samochód, stracony czas i dodatkowo pokryć koszty sądowe.
Jak to możliwe? Taksówkarz kupił opla od prywatnego sprzedawcy. Po pewnym czasie silnik wymagał drogiej naprawy. Poprzedni właściciel nie poczuwał się do odpowiedzialności, dlatego taksówkarz wytoczył proces. Sąd uznał, że za wady odpowiada sprzedający, pomimo że o nich nie wiedział. Nie pomógł mu nawet zapis w umowie, że „kupujący zapoznał się ze stanem technicznym pojazdu”, po tym jak samochód został sprawdzony na stacji diagnostycznej.
Jeśli zatem sprzedajecie samochód pamiętajcie, że odpowiadacie za wady auta nawet przez 2 lata od zawarcia transakcji. Rękojmia to jednak nie gwarancja i za wszystkie usterki nie będziecie odpowiadać. Wada musi być istotna i rzutować na ogólny stan techniczny pojazdu.
Chyba najgorsze, co możemy zrobić jako sprzedawcy, to napisać w ogłoszeniu, że samochód nie wymaga wkładu – nic tylko jeździć. Jeśli faktycznie tak nie jest, a nowy właściciel dokona licznych napraw i odwoła się do zapisu, będziemy zobligowani do pokrycia kosztów.
Wszystko oczywiście zależy od wiedzy i dociekliwości kupujących. Gro z nich nie zna swoich praw i daje się naciągnąć na sztuczki marketingowe handlarzy.
SZOK NA KANALE
Mechanik ma prawo nie wydać samochodu, jeśli ten rażąco zagraża bezpieczeństwu?!
Jeden z czytelników napisał do nas, że – w jego ocenie – mechanik chciał go naciągnąć, ponieważ nakłaniał go do dodatkowej naprawy.
Padł mu alternator i postanowił odwiedzić pobliski serwis. Odbierając naprawiony samochód mechanik poinformował go o pękniętej sprężynie, sporządzi dodatkowy kosztorys oraz pouczył o zagrożeniach, jakie wynikają z podróżowania z uszkodzoną sprężyną. Zdaniem internauty serwis chciał go naciągnąć na dodatkową naprawę, wszak samochód przeszedł niedawno przegląd diagnostyczny.
Samochód to konstrukcja zaawansowana i skomplikowana, dodatkowo eksploatowana w trudnych warunkach i nawet najsolidniejsze auto z czasem zaczyna niedomagać. Niejednokrotnie zdarza się tak, że oddając samochód do serwisu z jedną wadą przy okazji dowiadujemy się o paru innych awariach. Elementy układu zawieszenia, kierowniczego czy hamulcowego to podzespoły, które ulegają dość szybkiemu zużyciu, a ich awarie przekładają się nie tylko na nasze bezpieczeństwo, ale także na bezpieczeństwo innych kierowców.
Do obowiązków mechanika należy poinformowanie kierowcy o zagrożeniach spowodowanych poruszaniem się niesprawnym pojazdem. W skrajnych przypadkach ma prawo wezwać policje i zatrzymać samochód.
Nasz czytelnik niestety nie miał środków na dodatkową usługę. Co możemy zrobić w takim przypadku?
Możemy dogadać się z serwisem i poprosić o formę płatności odroczoną w czasie. W innym wypadku będziemy zmuszenie zamówić lawetę i odtransportować felerny pojazd, tym razem nie do warsztatu, ale pod dom, co raczej jest nonsensem.
BLACHARZU, DAJ ŻYĆ!
Jak skutecznie zmierzyć grubość lakieru? Okazuje się, że temat wcale nie jest prosty, ponieważ większość kierowców nie mierzy tam, gdzie powinna.
Zaczynają od maski, przechodząc do drzwi i bagażnika – akurat elementy te dość łatwo wymienić na nowe. Gorzej jest z dachem i elementami konstrukcyjnymi nadwozia. Dlatego od tego należałoby zacząć.
Uszkodzenia dachu lub inna grubość na słupkach powinny dyskwalifikować pojazd, gdyż świadczą o poważnej kolizji. W szczególności należy przyjrzeć się słupkom zarówno po wewnętrznej, jak i wewnętrznej stronie.
Różna grubość lakieru na długości słupka dowodzi o przeszczepionym dachu. Od wewnętrza położonego lakieru jest dużo mniej – zazwyczaj warstwa jest cieńsza o około 40 μm.
Warto przyjrzeć się również progom, które lubią łapać korozję. Najczęściej naprawa przeprowadzana jest w celu jej zlikwidowania lub jedynie zatuszowania.
Należy pamiętać, że fabryczna grubość lakieru to 80-120 μm, a więc 200 świadczy o malowaniu. Natomiast 300, 400, 500 – o „zdrowo” nałożonej szpachli.
WYPADEK NA OBYDWU NITKACH
To nie przypadek ani rzadkość. Kierowcy widzący zdarzanie na przeciwległym pasie zaczynają przyhamowywać z powodu ambicji zaspokojenia ciekawości.
O ile ten pierwszy pojazd zwolni, to kierowca jadący za nim, spanikowany nienaturalnym zachowaniem tego pierwszego, przyhamuje jeszcze mocniej i tak krok po kroku ostatni samochód zatrzyma się do „0”. W najlepszym przypadku stworzy się korek, w najgorszy dojdzie do karambolu.
Pamiętajmy o tym – nasza reakcja na zdarzenie spowolni naturalny ruch i spowodować może groźny w skutkach wypadek. Jeśli wcześniej mamy wiedzę o wypadku, zachowajmy szczególną ostrożność – inni uczestnicy ruchu zachowywać się mogą nienaturalnie.
Na razie nie ma jednoznacznych przepisów sankcjonujących zwalnianie na drodze, by obejrzeć lub nagrać wypadek. Niemniej policjanci zwracają uwagę, że za utrudnianie i tamowanie ruchu taryfikator przewiduje mandat w wysokości 500 złotych.
Z NOGAMI NA DESCE
Długa podróż to dla pasażera pora relaksu. Niektórzy są tak wyluzowani, że kładą nogi na desce rozdzielczej. Skutki takiej decyzji mogą być opłakane.
Poduszka w trakcie wypadku wystrzeliwuje z prędkością ponad 300km/h. Kolana w tym czasie wbijają się w oczodoły, nogi ulegają złamaniu, uszkodzeniu ulega odcinek lędźwiowy kręgosłupa.
Kiedy kierowca wychodzi ze zdarzenia bez obrażeń, jego pasażer staje się kaleką – tej chwili relaksu podczas podróży żałuje do końca życia.
Macie swoje przemyślenia?
O czymś jeszcze zapomnieliśmy?
O czym warto pogadać? Podpowiadajcie.
Porozmawiamy, pomożemy:
Auto-Części-Woźnicki.
dla ProfiAuto opracowanie:
JAROSŁAW SYNOWIEC