Gdy zaproszeni na obiad rodzice Pauliny zbierali się już do wyjścia, pokazałem im książkę o Zalewie. Nie podejrzewałem, że wzbudzi aż takie zainteresowanie i to wśród ludzi nie związanych w żaden sposób z Pojezierzem Iławskim! Przecież byliśmy z Poznaniu – z którego za chwilę przywiosłuję do rodzinnego Zalewa z dziewczyną.
Po trwającym dwie godziny uważnym kartkowaniu i czytaniu na głos co ciekawszych fragmentów, nagle ojciec Pauliny zapytał stanowczo: – To co, kiedy jedziemy do Zalewa? Jutro rano? O szóstej?
Nie zgodziliśmy się, bo w głowach kiełkował nam od dawna inny plan – dotarcie do Zalewa drogą... wodną.
Dwa dni później jesteśmy w Iławie. W przystani „Pod Omegą” wypożyczamy żółty kajak z numerem „29”, dobieramy kapoki i wiosła, stojąc po kolana w wodzie, układamy niezbędne rzeczy na pokładzie, plecaki, zapas wody, aparat fotograficzny i dokładną mapę Jezioraka.
WYSPĘ BRALIŚMY Z LEWEJ
Parę minut upływa, zanim się zgramy i wyrównamy nasze tempa. Pierwszą wyspę na jeziorze, Wielką Żuławę, bierzemy z lewej strony i płyniemy wzdłuż jej brzegów. Pozdrawiamy przepływających żeglarzy. Przestajemy wiosłować, żeby ochłonąć i pooddychać głęboko. Rano jeszcze tłukliśmy się tramwajem przez Poznań, teraz siedzimy na wodzie... Błękit, zieleń, cisza przerywana jedynie przyjemnym pluskiem wioseł. Paulina zauważa, że żyjąc w wielkim mieście, oddycha się tylko „do połowy”, bierze się tylko tyle powietrza, ile potrzeba – broń Boże więcej. Dobro, którego nie można kupić w najlepszym nawet supermarkecie: świeże powietrze.
Za Żuławą wpływamy na teren parku krajobrazowego, rozglądamy się uważniej. Mija nas rozpędzona motorówka, po chwili docierają do nas pozostawiane przez nią fale, kołyszemy się dość mocno, co jest pewną atrakcją. W tym miejscu jezioro jest wąskie i łagodnym łukiem skręca na wschód – z linią lasu po lewej i łąkami po prawej stronie, gdzie zaraz pojawia się Szałkowo. Na małym cyplu po przeciwnej stronie, porośniętym olchami, robimy pierwszą krótką przerwę.
Po 15 minutach ruszamy dalej. Pogoda piękna. Jezioro coraz węższe, dokładnie widzimy brzegi po obu stronach, ośrodek wypoczynkowy, opalających się ludzi, kąpiące się dzieci, które przyglądają się nam uważnie i nieśmiało machają.
W ciągu ostatnich trzech godzin nie widzieliśmy innych kajakarzy na trasie!
KURS NA SIEMIANY
Płyniemy na północ, pośród wysokich lasów sosnowych. Po godzinie pejzaż wyraźnie się zmienia, wpływamy na szersze wody, na wprost ledwie majaczy brzeg, a najdalsze żaglówki to białe, nieruchome plamki.
Po opłynięciu wysp Gierczak ukazują się nam trzy kolejne. Największa z nich to Bukowiec, ukrywająca swoje wnętrze za gęstymi koronami potężnych drzew. Jako że dochodziła szósta, pojawia się kwestia strawy i noclegu. Bierzemy kurs na widoczną z daleka wioskę Siemiany.
Dobijamy do pierwszej plaży. Paulina idzie rozejrzeć się po okolicy, ja pilnuję kajaku. Na pomoście tabliczka „Obóz z Kłodzka” zakazująca korzystania z odgrodzonej części plaży osobom obcym. Przy wodzie starszy mężczyzna z ogromnym brzuchem i fajką w zębach tłumaczy zgromadzonym wokół chłopcom tajniki polityki, czym różni się komunista od solidarnościowca, kto byłby lepszym prezydentem, a kto się w ogóle nie nadaje. Przerywa mu głos z daleka wzywający na kolację. Odchodzą. Wraca Paulina i płyniemy dalej, bo tu nie ma ani barów, ani noclegów.
Nieco dalej, na chybił trafił wybieramy miejsce i domostwo przy samej wodzie. Właściciel, pan Mischke, zgadza się przechować nasz kajak na noc, po chwili więc wciągamy go do wielkiego namiotu w podwórku, a sami idziemy coś zjeść.
Bar „Na Skarpie”, który wypatrzyliśmy jeszcze z wody, jest najwyższym punktem w okolicy. Rozciąga się stąd naprawdę wspaniały widok na jezioro, na mijane przez nas wcześniej wyspy Gierczak, Bukowiec i Lipowy Ostrów. Przy bezwietrznej pogodzie i spokojnej tafli dochodziły do nas komendy z łódek, na których składano żagle i przygotowywano kotwice, wypatrując wolnych miejsc przy pomostach.
Jemy, nie mówiąc za dużo, wiemy, że już niedługo będziemy tęsknić za tym krajobrazem.
NOCLEG ZA 5 DYCH
Właściciele pensjonatów kręcą głowami i mówią, że mogą być trudności w znalezieniu czegokolwiek w pełni sezonu. W końcu trafiamy na starszą kobietę, która przyznaje, że owszem, ma wolne pokoje, za 50 złotych, ale na jedną noc jej się nie opłaca. W tej sytuacji to ewentualnie za 60. Mąż jej, siedzący na ławce pod domem, macha do niej ręką, krzycząc: „A dawaj ich, niech tam! Za pięćdziesiąt!”.
Tak oto zmęczeni zasypiamy, poprzedzając sen krótką wizytą w tawernie „Kurka Wodna” i wypiciem tam piwa z sokiem. Po całodziennym wiosłowaniu ledwo mamy siły na utrzymanie szklanek. Opróżniamy ich ciężar tym szybciej. Za nami dopiero połowa drogi.
W STREFIE CISZY
Z nowymi siłami wypływamy z samego rana. Z radością zauważamy na mapie przekreślone trąbki, co oznacza, że do samego Zalewa obowiązuje strefa ciszy. Żadnych silników motorowych. Z początku nawet, przejęci zakazem, rozmawiamy trochę ciszej.
Z daleka widzimy wyspę Czaplak, a uzasadnienie jej nazwy dostrzegamy co krok: czaple lądują na wszystkim, co wystaje z wody – stare, zmurszałe pniaki i pływające, kolorowe boje. Dawniej cały Jeziorak nosił przez jakiś czas nazwę jezioro Czaple. Tu nie ma już dużego ruchu, chwilami wydaje się, że jesteśmy zupełnie sami. Z daleka widać charakterystyczny kościół w Dobrzykach, z drewnianą wieżą. Jest coraz większy, a po minięciu Matyt jawi się nam w pełnej okazałości.
Tuż za wyspą Polańską pojawia się jeszcze jedna, maleńka, ze sterczącymi kikutami drzew pozbawionych liści, wskazującymi na obecność kormoranów. Mamy dużo czasu, cel bliski, płyniemy więc wolno, upajając się malowniczością pejzaży, łagodnym lotem ptaków. Żegnamy się z Jeziorakiem, za nami cała jego długość, prawie 30 kilometrów. Widzimy już z daleka oznakowane wejście do kanału Dobrzyckiego.
KANAŁ DOBRZYCKI
Paulina pyta, czy jestem pewien, że można nim dopłynąć do Zalewa. Odpowiadam jej, żeby była spokojna, przywilej z 1334 roku daje mi prawo, jako obywatelowi zalewskiemu, do korzystania z kanału...
Kanał Dobrzycki był pierwszym sztucznym kanałem na tych ziemiach. Połączył on Zalewo z Iławą, Ostródą, a dalej z Toruniem, a jeśli z Toruniem – to i właściwie z całym światem. Gdyby się uprzeć, moglibyśmy rozpocząć spływ nie w Iławie, ale już w Poznaniu!
Kanał przepięknie wije się pośród pól, by następnie wpłynąć w głęboki wąwóz ze zwisającymi nisko drzewami, spoza których nagle ukazuje się most.
Być może na tym właśnie moście pan Samochodzik w powieści „Floreny z Zalewa” zwierza się: „Ze smutkiem patrzyłem na zaniedbany kanał Ewingi-Jeziorak. Oczyma duszy widziałem tu spływy kajakowe i wolno sunące na silniku bądź holowane jachty”. Fragment odnajduję we wspomnianej już książce „Dzieje Ziemi Zalewskiej” i czytam go Paulinie. Cieszymy się, że jeden z bohaterów naszego dzieciństwa uśmiechnąłby się być może na nasz widok.
Za mostem kanał skręca w prawo i znów wypływa na otwarte pola. Dobijamy do brzegu przy cmentarzu, otoczonym rzędem wysokich topoli. Odwiedzamy grób mojego ojca. Pewnie też ucieszył się na nasz widok.
Powrót na wodę. Po kilku minutach piękny widok. Przed nami rozszerzający się kanał, a daleko, ponad drzewami i zaroślami, wieża zalewskiego kościoła.
Wpływamy na Ewingi, jezioro, które nazwę wzięło nie wiadomo skąd i jak okiem sięgnąć, jesteśmy zupełnie sami. A więc udało się, jesteśmy! Paulina jest zachwycona. Cieszę się, że jej pierwsza wizyta w Zalewie wygląda właśnie tak, że nie przyjechaliśmy tu po prostu autobusem albo samochodem.
ZUPEŁNIE SAMI
Trudno uwierzyć, że na tak dużym jeziorze w pełni sezonu nie ma nikogo poza nami, nie licząc zdumionego wędkarza, który zdezorientowany nie odpowiada na nasze pozdrowienie.
Kierujemy się na dzikie, porośnięte brzegi przy ulicy Tartacznej. Kolejny napotkany wędkarz już odpowiada machnięciem, być może dlatego, że widział nas z daleka i zdążył się oswoić z niecodziennym tutaj widokiem.
Wciągamy kajak na ląd. W drodze do mojego domu rodzinnego, gdzie czeka na nas obiad, zastanawiamy się, czy to wystarczy, żeby rozweselić pana Samochodzika...
Na chwilę przystajemy i patrzymy na jezioro. Nie wiemy jeszcze co, ale wiemy, że musimy coś z tym zrobić. Chociażby opowiedzieć innym o naszej wyprawie.
TOMASZ BORKOWSKI
Kanał przepięknie wije się pośród pól, by następnie
wpłynąć w głęboki wąwóz ze zwisającymi nisko drzewami,
spoza których nagle ukazuje się most.
Bohaterowie wyprawy: Paulina i Tomek.
Zmęczeni, ale jakże szczęśliwi i pełni wrażeń.