Stevie Wonder, angielski imiennik Stefana Trykacza, jak wiadomo – osobnik niewidomy, stwierdził kiedyś, że brak wzroku znakomicie rekompensuje mu wyostrzony zmysł dotyku. Po podaniu ręki np. jest w stanie stwierdzić, czy ma do czynienia z człowiekiem dobrym, łagodnym czy też z gruboskórnym prymitywem. Ja dotyk dłoni Stefana czy swego ojca mam wgrany niejako dozgonnie w mózg – gdybym ich teraz z zamkniętymi oczyma doświadczył, ciarki przeszłyby mi z pewnością po plecach!
Trzy lata właśnie mijają, od kiedy nie witam się już ze Stefanem Trykaczem, a osierocona dłoń wciąż chyba nie wie, co się dzieje i darmo czeka na kolejne spotkanie z zawsze prężną prawicą profesora. Z tej prężności biła niesłychana energia i ciepło – chyba dwie najbardziej flagowe jego cechy.
26 sierpnia 2006 roku ziemia iławska pożegnała po 60 ponad latach koegzystencji jedną ze swoich absolutnych legend, która odeszła jakoś cicho, dyskretnie, jakżeż inaczej niż żyła prawie do końca swych dni. Pogrzeb też był dziwny, jacyś obcy ludzie z przodu, najbliżsi mu sercem w ogonie konduktu – ot, zalety kawalerskiego życia, którego finansowe i administracyjne meandry przechwytuje w końcu jakaś anonimowa rodzina.
PROFESOROWIE NA IMPREZIE
Źle się może i to finalizowało, ale weselej było za życia i taki passus tu sobie zaraz zafundujemy! Ja, że taki ktoś w ogóle istnieje, dowiedziałem się od brata, którego „Pepanc” (pseudonim szkolny profesora) uczył w LO. Długo potem panowie spotkali się bodaj na dancingu w Czapli i od tego czasu brat, będąc w Iławie, chociażby na chwilę wpadał na Stare Miasto odwiedzić Stefana, z którym był już na „ty”. Przyprowadził go potem, a także śp. profesora Feliksa Zbysińskiego, na moją 18-tkę, którą hucznie obchodziłem w zajeździe. Na ich widok zdębiałem – przy stole moi rówieśnicy, a tu wchodzi dwóch starych belfrów! „No to mamy po imprezie”– pomyślałem, przeklinając brata. Na twarzach znajomych malowało się załamanie!
Większego błędu dedukcyjnego nie popełniłem w życiu. Na drugi dzień i ja byłem z nimi na „ty”, a więzy zacieśniły się w szkole, gdyż chodziłem wówczas do trzeciej klasy. Stefan zaś codziennie zaszczycał Felka wizytą w jego kantorku – od roku był bowiem na emeryturze i jak pozałatwiał coś w mieście, nie chciał gnić w domu! Wtedy doświadczyłem ich niesamowitej więzi duchowej – Steve praktycznie 90% czasu coś opowiadał, ale uważał Felka za autorytet, w wielu sprawach pytał go, co ma zrobić, czy dobrze zrobił i patrzył, co Mistrz zawyrokuje! Kwartetu muszkieterów kantorkowych dopełniali profesorowie Antoni Gierszewski i Henryk Pukianiec (pozdrawiam!), ale braćmi krwi byli wyraźnie Stefan i Felek – to się czuło!
KLUCZ DOSTĘPU
Potem – nie chwaląc się – stałem się równy Felkowi i zyskałem dostęp do najbardziej skrywanych arkanów duszy i życia Stefana. Kiedyś nawet powiedział, że mnie adoptuje – to był jedyny przypadek, kiedy mi groził!
Teraz już bez żartów. Napiszę o rzeczach, które mogą wyciec tylko ode mnie. Poznacie Stefana w nieznanej krasie i wymiarze! To Stefan wiózł pociągiem do Warszawy Władka Kowalskiego, chłopaka z Kamienia Dużego, do profesora Szkoły Teatralnej Mieczysława Pawlikowskiego, którego znał jeszcze sprzed wojny ówczesny dyrektor LO Stanisław Hertel!
Kowalski – znakomity dziś aktor – wyparł się później swego iławskiego epizodu, nawet jak kręcił tu film w latach 70-tych, nie odwiedził zaproszony swojej alma mater! Steve miał go za człowieka bez klasy i przeciwstawiał mu Adama Romanowskiego z Krakowa – iławianina z Teatru Starego, który gdy Stefan był ze szkolną wycieczką w grodzie Kraka, zaprosił całą gawiedź na plan filmowy, a wieczorem z profesorami napił się wódki w Wierzynku. Będąc w Iławie, wpadał zawsze do Stefana. Niestety młodo i pechowo zginął w tym Krakowie – był to początek bodaj lat 90-tych.
Widziałem też fotki, gdzie Steve biesiadował z nie mniejszymi tuzami aktorstwa niż Kowalski – Franciszkiem Pieczką, Ryszardem Pietruskim i Kazimierzem Wichniarzem. Ten Kowalski to rzeczywiście musi być bufon! Pisarze – Zbigniew Nienacki i Andrzej Zawierucha – pisali mu przyjacielskie dedykacje na swoich książkach, profesorowie z UMK w Toruniu Giziński i Donderski, zarządzający w Iławie stacją limnologiczną, pozwolili Stefanowi w tajemnicy uczestniczyć w egzaminie wstępnym na biologię, gdy trzeba było pomóc jakiejś anonimowej dla mnie uczennicy LO. Steve chodził po auli w kitlu i udawał asystenta! Potem na miejscu to opili.
Był też niesamowitym archiwizatorem. Posiadał całe opasłe albumy zdjęć dokumentujące dekady historii LO (rodzina pewno to wyrzuciła), książki sprzed wojny, gazety z lat 50-tych, nawet zdjęcie nagiej Ewy Braun, za które w III Rzeszy szło się do obozu. Wszystko to nazywał „dokumentami” i generalnie nie pokazywał nikomu! Musiał się bać. Jego kolega ze szkoły Tadeusz Kuart nie skrywał swojej fascynacji Hitlerem i miał wiele oryginalnych pamiątek po faszystach. Ktoś jakoś doniósł o tym SB i o mało nie skończył w więzieniu. Cudem też nie wyleciał z pracy w liceum – kalectwo go uratowało.
GENIUSZ MIEJSCA
Mieszkanie Stefana miało swoisty genius loci, po prostu świetnie się tam każdy czuł, z inkasentami gazowymi czy listonoszami włącznie – im zwyczajowo Stefan proponował po zapłaceniu należności bądź odebraniu emerytury lampkę wina. Zwykle nie odmawiali. Gdybym zsumował, ile ja osób tam spotkałem, myślę, że liczba oscylowałaby wokół kilkuset. Jakieś absolwentki będące na wakacje nad Jeziorakiem wpadały się pokłonić i na kawkę, absolwenci zaopatrywali się w delikatesach w pół litra żytniej i też pukali do swego belfra.
Zwyczajowo po radach pedagogicznych lądowało u Stefana kilkunastu kolegów ze szkoły. Nigdy, gdy słyszało się na klatce schodowej gwar lub salwy śmiechu dochodzące zza drzwi, nie było wiadomo, na kogo się trafi!
Miał też profesor słabość do pięknych kobiet, trochę nawet nie licującą z wiekiem. Potrafił o swoich przygodach – wykorzystanych i niewykorzystanych szansach – opowiadać godzinami i to już będąc dobrze po 70-tce! Na zjazdach absolwentów brylował wśród swoich dziewczyn – królował na parkiecie oraz niezrównanie zabawiał je rozmową, a mówić mógł w kółko i zwykle korzystał z tego daru bez umiaru. Zaletą było, że to, co mówił, miało sens! Odwiedzając iławski cmentarz, zawsze zaglądał na groby swoich mistrzów, tj. nauczycieli, u których on sam terminował na początku lat 50-tych.
Zapalał im świeczki, grabił, czasami ganił ich dzieci, że grób taty bądź mamy zaniedbany! Najgorzej tylko, że nie spełniłem prośby Stefana, by po śmierci go spalić i rozrzucić nad Jeziorakiem. Upraszał mnie o to, raz nawet dawał pieniądze na helikopter. Pusto mi jak cholera bez niego… Ale wypisałem się!
LESZEK OLSZEWSKI
Stefan Trykacz na trzy miesiące
przed śmiercią w swoim mieszkaniu
na Starym Mieście w Iławie
Domowe pielesze: Steve z moim bratem Mariuszem, studiowanie „dokumentów”
Grób profesora Trykacza na iławskim cmentarzu
przy ulicy Ostródzkiej
Stefan w swoim żywiole: bal podczas zjazdu absolwentów LO, październik 1996 r.
Spotkanie ukochanej klasy profesora (trzeci z lewej), Ośrodek Kolejarza, 1990 r. Senior spotkania – profesor Stanisław Hertel