Wielu czytelników mojego pożegnania z Romanem Żuchowskim sprzed kilku tygodni wyraziło przekonanie, że nie samym miodem stosunki z niezapomnianym profesorem musiały stać: „Napisz i o ciężkich czasach, jakie z nim mieliście” – postulowano. Zrobię to chętnie, tym bardziej, że winowajcami wszystkich tych cichych dni byliśmy my albo ja, nigdy On – co potwierdza tylko wcale niepożegnaniową prawdę, że mieliśmy do czynienia z człowiekiem absolutnie niezwykłym. Miał też swoje świetne słabości – o wszystkim tym przeczytacie poniżej.
Może najpierw o tym ostatnim. Słynął więc dyrektor iławskiego liceum z tego, że nie cierpiał sprawdzać klasówek – strasznie go to nudziło. Jak pisaliśmy coś w październiku, to zwykle gdzieś około półrocza dowiadywaliśmy się, na ile się spisaliśmy. Dyrektor zaś monitowany w międzyczasie zwykle zbywał nasze pytania czymś w rodzaju: „Dajcie mi dzieciaki spokój, kiedyś sprawdzę, nie pali się!”. Prawdziwy jednak kabaret zdarzył się w klasie maturalnej, gdy profesor zarządził próbną maturę według jego zasad! On poda dwa tematy do wyboru i mamy dwie godziny lekcyjne na wypisanie się na limitowanym papierze A4 z pieczątką szkoły w tle. Wszyscy uczyli się więc i kuli materiał z kilku lat, dzień prawdy bowiem zbliżał się nieuchronnie.
Ja zaś w swoim pseudogeniuszu dedukcyjnym któregoś wieczora nad książką od historii zdałem sobie sprawę z prostego faktu, że jak poważny by to nie był sprawdzian, to i tak na końcu jedna ocena z niego zostanie! A że miałem same piątki na czwórkach, więc postanowiłem momentalnie odłożyć książkę i udzielić sobie w kwestii próbnej matury odpustu zupełnego. Jeśli by tematy mi nie podpasowały – pomyślałem, bo trochę wiedzy miałem – poddam walkowerem pracę, wymawiając się jakoś potem dyrektorowi niedyspozycją dnia, spowodowaną np. zatruciem pokarmowym czy rannymi omamami przed oczyma.
No i w dniu zero wchodzi z poważną miną dyrektor, rozdaje kartki, prosi o ciszę, informuje, że mamy tyle i tyle czasu, dzwonek na przerwę was nie dotyczy, po czym pisze na tablicy owe dwa tematy do wyboru! Patrzę – cholera – coś o ruchu robotniczym na przełomie XIX i XX w. i konstytucje w Polsce międzywojennej. Ja swoją naukę rzuciłem na powstaniu styczniowym, więc mówię – przepadłem, będzie Waterloo. Tyle że nie wypadało jakoś oddać po dwóch godzinach pustych kartek, więc zacząłem bazgrać coś na poziomie przedszkola, że Polska odzyskała niepodległość w 1918, potem była wojna, a w międzyczasie Piłsudski, Witos i Dymsza. Dramatycznie to wyszło, wszystko na trochę ponad kartkę, inni oddawali prace co najmniej trzykrotnie tęższe. Jedna pała – stwierdziłem po wyjściu – wiosny ani jesieni mi nie uczyni.
Trzy miesiące później wychowawczyni rzuciła na języku polskim: „Pan dyrektor prosił, bym przeczytała wam oceny z próbnej matury, średnio to wypadło – czytam”. Leci alfabetycznie, ja spokojnie czekam na swoją niedostateczną, dochodzi do mojego nazwiska i wylicza: „Leszek, bardzo dobry”. Oniemiałem i węsząc pomyłkę, spytałem: „Bardzo dobry pani profesor?”. Ta spojrzała w dziennik i mówi: „Tak, a co – dziwi cię?” Ja na to, że trochę tak, bo według mnie praca była… czwórkowa i jakoś bardziej tego się spodziewałem, ale ok, jak piątka to piątka!
Wydaje mi się, że prac uczniów piątkowych chyba w ogóle profesor nie wziął do ręki, wysiłek swój ogniskując na tych słabszych i tak to owo poważne wyzwanie zaliczyłem śpiewająco, podobnie zresztą jak kilka innych osób. Z tą tylko różnicą, że one na to jak najsolenniej poziomem swojej próbnej matury zasłużyły.
Teraz o chwilach trudnych, przechodziliśmy bowiem przez lata chmurne i durne, a profesor miał na nas oko i nadużyliśmy jego zaufania raz nawet bardzo poważnie. Tu winowajcą nr 1 byłem niestety ja. Potem to wyprostowałem z nawiązką, ale kryzys był ostry. Działo się to dwa tygodnie przed studniówką: oceny na półrocze już wystawione, piątek, dwie ostatnie lekcje przed nami – rosyjski i historia. Wpadłem zatem na pomysł ogólnego uczczenia tego czasu czterema butelkami piwa – po jednym dla mnie, kolegi i dwóch ładnych koleżanek. Po „ładunek” wysłaliśmy do sklepu vis a vis Leśnej właśnie jedną z nich i ta spokojnie – byliśmy przekonani – wróciła z nim do szkoły, tyle że już po dzwonku na lekcje. Musiało coś tam pukać w jej plecaku, a na korytarzach panowała cisza. Nie wiem, jak dyrektor ją wywęszył i nabrał podejrzeń – może syndrom tzw. nosa myśliwego zadziałał. I oto w środku lekcji najspokojniej na świecie wszedł na nasz rosyjski, porozmawiał chwilę z panią od tego przedmiotu. My już piwo zdążyliśmy rozdzielić. Ja 2 min. wcześniej je jako jedyny otworzyłem, ale nie spróbowałem – stało sobie na podłodze (siedziałem w ostatniej ławce).
Jak dyrektor się pojawił, szybko przestawiłem je do plecaka, ale nie czułem zagrożenia – nic na nie nie wskazywało. Na nieszczęście zapomniałem o kapslu, który został na stoliku. Dyrektor za moment szybkim krokiem podszedł do mnie, zauważył kapsel, wziął go do ręki, widać było, że kipi, po czym kazał mi zabrać swoje rzeczy i iść z nim do gabinetu. Jak się domyślacie, piwo momentalnie zalało plecak – wszystkie notatki maturalne, zeszyty, książki – jeden ściek i odór! W gabinecie zrobił mi dantejską scenę. Sekretarki twierdziły, że okna aż drżały! Krzyczał chyba z kwadrans. Tyradę przerwał dzwonek na przerwę, kiedy kazał mi zejść sobie z oczu. Tyle, że po przerwie mieliśmy… historię. Oczywiście nikogo nie wydałem, a cała klasa zbiegła po lekcji pod sekretariat, pytając co i jak!
Ja na to, że pewnie wylecę ze szkoły – dyrek zawiadomi wychowawczynię, rodziców – po mnie! Byliśmy śmiertelnie wystraszeni, co może z tego wyniknąć. Na ciąg dalszy awantury i wyrok przygotowywaliśmy się za kilkanaście minut. Pamiętam jak dziś – profesor z nieobecną twarzą idzie korytarzem, otwiera nam drzwi klasy, pełne milczenie. My czekamy na ścięcie, a on podszedł do okna, otworzył je delikatnie, jedną ręką złapał się przez koszulę za serce i przestał tak całą lekcję wpatrzony w horyzont. Za 45 minut dzwonek zakończył ten seans ciszy – było mi głupio jak nigdy w życiu, poza tym nie na żarty bałem się, czy z jego zdrowiem wszystko w porządku! Przyszedłem do domu i patrzę – cisza, telefonu ze szkoły nie było – ale ulga!
W nowym tygodniu dni lecą, wychowawczyni tradycyjnie miła dla nas – nie chciało nam się wierzyć – zachował to tylko dla siebie!? Nie wytrzymałem. W okolicach środy skruszony podszedłem do dyrektora na korytarzu i przepraszam go za wszystko, że człowiek był głupi, ale dzięki tej nauczce się to nie powtórzy, itp. Profesor spojrzał na mnie, wziął pod rękę i powiedział o dziwo bardzo łagodnie: „Ufam ci. I to moja klasa tak mnie doświadcza… Chcecie, żebym nie dożył końca roku? Przyjmuję przeprosiny. Było, minęło!”. Klasie ulżyło, czwartkowa historia znów przebiegała jak dawniej. Udało się ugasić ten pożar.
Inną wpadkę miałem już stricte głupią. Zwolniłem się raz u dyrektora z lekcji, że po wf niby kuleję i muszę iść do domu, bo coś jest nie tak. Dodatkowym argumentem pod ten lipny teatr było to, że zwalniam się u niego na parterze, bo do pani na biologię na I piętro nie wejdę! „Romek” nie widział problemów, obiecał załatwić sprawę formalnie, podziękowałem więc i tak oto miałem dzień dla siebie! Idę więc sobie szczęśliwy, kulejąc przez most. Przy przejściu na Stare Miasto przepuszcza mnie jakiś samochód, więc żeby odwzajemnić mu grzeczność, szybko przebiegam na drugą stronę ulicy! Patrzę mechanicznie, czy kierowca się uśmiechnie, a tu w samochodzie siedzi i uśmiecha się dyrektor Żuchowski! Komunikat dał krótki: „Zaraz wracasz do szkoły, a pani od biologii powiesz, że ból nogi minął i mimo zwolnienia nie chciałeś tracić dnia – sprawdzę”. Tak zrobiłem. Pani od biologii uznała mnie za wzór cnót, no i dzięki komu?...
LESZEK OLSZEWSKI
Roman Żuchowski przy wigilijnym stole
Uśmiechnięty nasz pan profesor prywatnie, tu jako łowczy powiatowy – takiego go głównie chowamy w pamięci
Ceremoniał pasowania na myśliwego,
promotorem kandydata Roman Żuchowski
Główne wejście do iławskiego LO, pierwsze dwa okna z lewej strony na wysokim parterze to gabinet dyr. Żuchowskiego