Rozmowa zupełnie niekontrolowana z MARIANEM LICZNERSKIM, byłym sekretarzem miasta i także społecznym zastępcą byłego burmistrza Lubawy Jarosława Maśkiewicza.
KLEINA: – Na cherlaka pan nie wygląda, wręcz przeciwnie. Jest pan opalony, wybyczony, zrelaksowany, bo jakże inaczej po urlopie? A przyda się panu „para”, bo magistrat lubawski zaczął pana medialnie przyciskać. Na razie! A za chwilę prokurator pana przyciśnie. Narozrabiał pan wraz z Maśkiewiczem podczas prywatyzacji zakładu budżetowego nazwanego później Lubawską Spółką Komunalną, oj narozrabiał...
LICZNERSKI: – Z zażenowaniem przyglądam się kolejnemu polowaniu na czarownice, podczas którego kłamliwie przedstawia się szereg problemów dotyczących procesu prywatyzacji komunalki. Ignorancja zaprawiona perfidią, z jaką podchodzi się do problemu, świadczy, że nie chodzi tu o wyjaśnienie istoty sprawy, lecz o osiągnięcie konkretnych, precyzyjnych celów, do których zmierzają konstruktorzy tych puzzli.
– A tak konkretnie, bo perfidia to kategoria etyczna chyba, a konkretne cele materializmem dialektycznym (tu zarechotałem wulgarnie) trącą?
– Sprawa ma dwa zasadnicze nurty. Jeden z nich dotyczy złożonego problemu prawnego, dla wyjaśnienia którego należałoby sięgnąć do dokumentów z lat 60-tych i 70-tych, kiedy to w innym stanie prawnym funkcjonowały spółdzielnie mieszkaniowe oraz organy administracji publicznej. Drugi wątek jest prozaiczny i dotyczy po prostu „kasy”.
– Wątek prawny zostawmy Gazecie Prawnej i porozmawiajmy zatem o skoku na kasę.
– W wielu publicznie prezentowanych wypowiedziach poraża brak podstawowej wiedzy na omawiany temat, chyba że jest to zamierzone i celowe wprowadzanie opinii publicznej w błąd.
– Panie Marianie, niech mnie pan nie załamuje. To moja 3-letnia wnuczka, nie pan, mogłaby powiedzieć, że goście z magistratu nie wiedzą, co to ekonomia specjalnej troski?
– Nie zamierzam odnosić się do przebiegu całego procesu prywatyzacyjnego LSK, bo ten przygotowywała i przeprowadziła profesjonalna firma wytypowana w drodze przetargu przez ówczesne Ministerstwo Skarbu Państwa wspierające prywatyzację zakładów budżetowych w gminach. Chcę jednak odnieść się do kilku twierdzeń, które wygłaszają inicjatorzy tej „medialnej nagonki”.
– Czyli co chce pan powiedzieć? Że burmistrz Standara nie miał racji, mówiąc, że „to nie firma konsultingowa decydowała o wnoszonym aporcie, bo takiej bzdury żaden fachowiec by nie zaproponował i to nie ona podpisywała akt założycielski, ale burmistrz Maśkiewicz i jego zastępca, pan Licznerski”.
– Podstawowe znaczenie dla sprawy ma fakt, że przedmiotem spornego aportu nie były grunty, lecz umowa dzierżawy gruntów zawarta 15 grudnia 1994 r. na czas nieokreślony pomiędzy Przedsiębiorstwem Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej a spółdzielnią „ZGODA”. Jest to dopuszczalna prawnie forma aportu. Ponieważ nie brałem udziału w wycenie majątku zakładu, przypuszczam, że wysoka wartość aportu w postaci umowy dzierżawy została ustalona ze względu na prowadzenie bardzo dochodowej działalności, jaką jest sprzedaż ciepła mieszkańcom spółdzielni przez spółkę.
– To może wystarczyłoby wytłumaczyć właścicielowi LSK, że jest w błędzie, żądając zwrotu 120 tysięcy złotych za grunty, bo tych nie nabył, a pogodził się z tym, że kwota ta dotyczyła dzierżawy gruntów, na których usytuowane są dwie kotłownie, którymi nadal zawiaduje, o których również błędnie burmistrz Standara powiada, że to one za ową kwotę zostały wycenione?
– Aport w postaci dzierżawy był jedną ze 137 pozycji wniesionych do przedmiotowej spółki. Przy inwentaryzacji majątku zakładu budżetowego brał czynny udział wieloletni dyrektor zakładu, pan Zdrojewski, do niedawna prezes LSK, najbardziej zorientowany w kwestiach majątkowych zakładu.
– Marek Sapiński, co dotąd nigdy mu się nie zdarzało, baaardzo pośpiesznie doniósł publicznie, że po prywatyzacji spółki, mniej więcej pół roku później, znalazł się w Lubawie biznesmen mocarny, który wykupił 1502 udziały po 1000 zł każdy. Nie należę do ludzi zaglądających komukolwiek do kieszeni, ale mając taką kasę, zaniósłbym ją do Banku Spółdzielczego i po roku miałbym 300 tysięcy odsetek. I dzisiaj pobudowałbym stadion za swoje... gdybym taki kaprys posiadł, a nie z ludźmi się użerał...
– Ja być może również. Rzecz w tym jednak, że pan Wierzbowski, według posiadanej przeze mnie wiedzy, najpóźniej w dniu zawarcia umowy miał zapłacić kwotę 125.000 zł, w kolejnych zaś latach: 2001 – 25.000 zł, 2002 – 35.000 zł, 2003 – 55.000 zł, 2004 – 80.000 zł itd. Wartość zbywanej spółki została przez biegłych wyceniona na kwotę do 1,5 miliona złotych, za którą pan Wierzbowski zobowiązał się zapłacić miastu 800 tys. złotych (tj. połowę wartości spółki) przez okres 10 lat do 30 listopada 2010 roku. Nieporozumieniem jest więc stwierdzenie jednej z gazet, że pan Wierzbowski „kupił Inflanty”. Nie był to zakup nieruchomości, lecz zakup udziałów spółki za połowę ich wartości i do tego jeszcze na raty. Tę subtelną różnicę każdy przedsiębiorca powinien znać. W tym miejscu dochodzi do najbardziej jaskrawej manipulacji informacyjnej. Kłamstwem jest stwierdzenie, że natychmiast po nabyciu przez pana Wierzbowskiego spółki umowa dzierżawy została przez spółdzielnię wypowiedziana. Spółka korzystała z tego prawa przez ponad rok dalszej działalności i prawo to przynosiło spółce konkretne dochody związane ze sprzedażą ciepła mieszkańcom spółdzielni, za jedną z najwyższych cen w porównaniu z cenami w okolicznych miejscowościach. Problem wątpliwości prawnych dotyczący spornego aportu wystąpił w momencie, gdy prezes spółdzielni Jan Zagórski uznał, że sprzedawane ciepło przez LSK jest za drogie i jest gotów uruchomić własne kotłownie olejowe w celu obniżenia kosztów ogrzewania mieszkań. Dla spółki byłaby to znacząca utrata odbiorców ciepła. Pomysł prezesa spółdzielni został zrealizowany, lecz nie trwało to długo i spółdzielnia odstąpiła od własnego ogrzewania. Od tego czasu konflikt pomiędzy spółką a spółdzielnią został zażegnany, natomiast roszczenia dotyczące przedmiotowego aportu oba podmioty zgodnie skierowały w stosunku do Urzędu Miejskiego. Skomplikowany spór prawny rozstrzygany na drodze sądowej dotyczący spraw własnościowych zakończył się, jak donoszą media, w lipcu 2004 roku. Domyślam się, że przy biernej postawie lubawskiego magistratu. Nie były więc tak oczywiste prawa właścicielskie spółdzielni do momentu rozstrzygnięcia sporu, zwłaszcza w czasie podejmowania decyzji prywatyzacyjnych przez ówczesną Radę Miejską. Należałoby więc zapytać inicjatorów tej „awantury”: 1. Czyjego interesu chronią z taką determinacją panowie z lubawskiego magistratu? 2. Czy chodzi o zmniejszenie wysokości spłaty za nabycie udziałów spółki pomimo, że pan Wierzbowski i tak nabył spółkę za połowę jej wartości, a warunki funkcjonowania spółki przy zdominowanym przez LSK rynku usług komunalnych w Lubawie były i są bardzo korzystne? 3. Jakie znaczenie dla sprawy mają powiązania osób publicznych i członków ich rodzin ze spółką lub działalnością gospodarczą jej właściciela? 4. Jak jeszcze długo pokusa nieuprawnionego lub nadmiernego czerpania profitów ze środków publicznych będzie podstawą funkcjonowania niektórych osób w życiu publicznym Lubawy?
– No, no, no, wkurzony jest pan widzę mocno. Podpowiem panu, czyjego interesu się chroni. Tego samego, który spółkę śmieciarską w Sampławie proponował, magistrat zaś na rzęsach staje, by ów pomysł uratować. Przyjdę panu jednak odrobinę z pomocą, bo inicjatorów „awantury” pan nie znajdzie i nikt panu na te pytania nie odpowie. Chcąc usłyszeć publiczną odpowiedź, zapytać należy lubawski magistrat wprost, co niniejszym czynię, wierząc, iż zgodnie z pouczeniem Standary sprzed dwóch tygodni, „redakcja publicznie zadając pytanie, ma obowiązek nieodpłatnie opublikować odpowiedź na to pytanie lub sprostowanie do artykułu”, co wbrew interesowi finansowemu Kuriera publicznie gwarantuję, zaklepując dla magistratu miejsce, wierząc, iż magistrat odpowiedzi udzieli. Krótko mówiąc, redakcja Kuriera przejmuje pańskie pytania i magistratowi w swoim imieniu je zadaje.
– W zależności od rozwoju sytuacji, podobnych pytań będę stawiał znacznie więcej, o różnym, co oczywiste, stopniu dociekliwości. Mam nadzieję, że świadomość lubawian o możliwym formowaniu się patologicznych układów w życiu publicznym jest już wysoka. Mam również nadzieję, że nie wszyscy pozwolą nadal z siebie kpić.
– Na początku rozmowy wymienił pan dwa konkretne cele, do których zmierzają konstruktorzy tej układanki. Rozumiem, że nie wypada panu mówić o trzecim, niezwykle konkretnym celu, jakim jest... pańska osoba.
– Hmm... Zapewne nadal bym milczał, gdybym nie został sprowokowany na tematy życia publicznego Lubawy. Nie mogę sobie jednak pozwolić na szarganie mojego dobrego imienia przez jakichkolwiek intrygantów.
– Pomyślałem sobie, że gdyby zechciał pan wystartować w najbliższych wyborach samorządowych na stanowisko burmistrza, to Standara, mając ten sam pomysł, miałby na pana niezwykłego haka. Bo zgłaszając tak późno do prokuratury tę sprawę (mógł to, a właściwie powinien zrobić 2,5 roku wcześniej, zwracam na to uwagę przede wszystkim lubawskim radnym), ma absolutną świadomość, iż już jest ona przedawniona. Bo nie jest tak, jak sugeruje Standara, że okres przedawnienia płynie od momentu zgłoszenia przestępstwa, a od dnia popełnienia przestępstwa. Co to praktycznie oznacza? Ano, oznacza po prostu, iż prokuratura na mocy prawa umorzy dochodzenie lada moment, pan natomiast pozostanie na placu boju jako skażony oskarżeniem, co ludziska, kilkakrotnie informowani o tym fakcie przez zaprzyjaźnioną prasę w okresie przedwyborczym, skomentują krótko: „Załatwił sobie Licznerski w prokuraturze, może ma wuja albo i co, to go nie zamknęli, podobnie jak Maśkiewicza. Ale jak ja mam na takiego głosować? Na swojaka będę, Standarę. To nic, że przez 4 lata nic konkretnego nie zrobił, ale przynajmniej prokuratura za nim nie latała...”. Co pan na to, panie Marianie? Bardzo infantylna to hipoteza?
– Porażające...
– Zdziwienie było ponoć motorem narodzin filozofii. Nie zostanę filozofem nigdy, choćbym bardzo chciał, bo nie umiem już się dziwić. Nie dziwię się więc, że ta sama firma „od prywatyzacji” i stadion buduje, i wodą wiejską zawiaduje, a i halę sportową w gimnazjum też dokończy, i miasto zamiata, i cmentarzem komunalnym administruje, o drobiazgach, jak wysypisko śmieci w Sampławie nie wspominając. A jak tam u pana z filozofią?
– Chyba, tak jak i pan, filozofem już nie zostanę. Też mnie już nic nie dziwi...
Rozmawiał:
ANDRZEJ KLEINA
Marian Licznerski, były sekretarz i społeczny zastępca
burmistrza Lubawy Jarosława Maśkiewicza