Janusz Ostrowski: W oparach zgnilizny
Demokracja jest systemem politycznym, w którym rządzący wywodzą swoją władzę z procedury (wolne wybory), poprzez którą zostali powołani. Podobnie przepisy prawa są legalne tylko wtedy, gdy zostały wprowadzone z obowiązującą procedurą. Ta formalna racjonalizacja demokracji ma swoje korzenie w prawach obywatelskich: swobodzie wypowiedzi i politycznego zrzeszenia.
W całej tej konstrukcji tkwi również milcząco przyjmowane założenie, że rządzący to podmioty moralne. Inaczej – osoby zdolne do rozstrzygania, co jest dobre, co złe, osoby, którym można zaufać. Gdy to założenie zaczyna być poddawane w wątpliwość, demokracja okazuje się być systemem niebezpiecznym. Nie tylko staje się gorszącym spektaklem, ale nie możemy już ufać, że nasze prawa jako jednostek będą respektowane, a interes kraju jako całości – chroniony.
Godność urzędu, polityka odpowiedzialności, sumienie są kamieniami węgielnymi demokracji. Kiedy to ulega destrukcji, jak obecnie u nas, demokracja się wali, choć dalej istnieją partie polityczne, parlament, prasa, sądy…
Z drugiej strony poddanie się władzy, którą się pogardza, niszczy zdolność oporu. Zanika bowiem szacunek do samego siebie, a strach przed śmiesznością hamuje odruch solidarności z innymi. Pozorny luz pokrywa narastającą, paranoiczną podejrzliwość żywioną wobec innych. Instrumentalizacja siebie rodząca przekonanie, że i u innych każdy gest czemuś służy, że nie ma bezinteresownej przyjaźni. Paraliż stosunków miedzy ludźmi, podszyta smutkiem wegetacja przesłaniające wewnętrzną pustkę – to przestroga. Życie ludzkie wyprane z metafizyki i kultury traci nawet wymiar czasu. Nie ma bowiem symboli pozwalających zapamiętać ów przepływający między palcami strumień prostych – a równocześnie nieznośnie usztucznionych – odruchów.
Sprawowanie władzy wymaga specjalnych kwalifikacji. „Nasza” ich nie ma. Władza w postkomunizmie ucieka – w strachu przed ideologią – od wszelkich wizji, dryfuje, w pozornym „pragmatyzmie”, na powierzchni zdarzeń. Słaba władza z kompleksami. Pozorna krzątanina pokrywa bezradność. Patos i slogany zastępują próbę zrozumienia, jaka jest właściwie logika zdarzeń. Pastisz zamiast rządzenia. I – górująca nad wszystkim – ucieczka od odpowiedzialności i porażające samozadowolenie. Brak wyobraźni.
Wszystko na pokaz, wszystko tanią imitacją. Postkomunizm powoduje karlenie ludzi. Karlenie inaczej niż komunizm, ale również funkcjonuje poza prawdą i fałszem, ośmiesza próby osądów moralnych, wymusza oportunizm i poprawność polityczną – karząc za odkrywanie prawdy o mechanizmach i zasadach gry. Cynizm, brutalność, pretensjonalność i amatorszczyzna w sferze polityki – to tylko pochodne tej sytuacji. Coraz bardziej żyjemy w przerażającej, rozrzedzonej wolności bez odpowiedzialności. Destrukcja sfery publicznej zaczyna się od destrukcji wyobraźni. Żyjemy w czasach korozji symboli, które umożliwiały w przeszłości rejestrację upływu czasu społecznego innego niż prywatny i myślową rekonstrukcję przestrzeni społecznej. A nowe symbole nie powstają. Bez nich zaś poczucie uczestnictwa w historii nie jest możliwe (według niedawno opublikowanych badań 63% Polaków jest przeciwnych ustanowieniu dnia 31 sierpnia świętem narodowym).
Odnotowanie faktu kłamstwa lustracyjnego, którego dopuścił się jeden z iławskich adwokatów Andrzej Krygier (broniący burmistrza Jarosława M.) przez lokalną prasę, minęło w zasadzie bez komentarza, nie licząc słów samego zainteresowanego, który stwierdził: „Tamte czasy mnie zupełnie nie interesują, panie redaktorze (swobodnie wypuszcza papierosowy dym z ust). Zresztą, kogo w ogóle coś takiego obchodzi... Ja nikomu krzywdy nie zrobiłem. Jestem w porządku. A tak w ogóle, to musi pan o tym pisać? Nie ma w Iławie innych tematów?”.
Możliwe, że z punktu widzenia osoby, którą publicznie piętnuje się jako kłamcę, chodzi o to, aby o fakcie zapomnieć jak najszybciej. Zapomnienie to jednak rozciąga się również na tych, którzy mają czuwać nad obowiązującym prawem.
Zapomnienie to szczególne. Nie jest zwykłym przeoczeniem w nadmiarze obowiązków. Jest systematycznym powodowaniem, że sprawy w końcu oczywiste (bo wynikające z procedury, a więc z prawa) zostają odwleczone (roczna zwłoka w ujawnieniu wyroku). To nie pierwszy i nie ostatni taki przypadek (patrz sprawa burmistrza – sąd długo nie ogłosił uzasadnienia wyroku). Wypadki przy pracy? Nie za bardzo.
Ta zwłoka, to odwlekanie jest czymś więcej niż częścią procedury. Jest swoistym alibi dla oskarżonych-skazanych. Alibi tyleż formalnym, co moralnym. Formalnym, bo stwarza pretekst, otwiera możliwość podejmowania kroków odwoławczych. Oznacza budowanie swoistych „mostów nieprawości”, gdzie prawo zostaje zawieszone, a ten, który powinien ponieść konsekwencje swoich czynów, ma możliwość uniknięcia chociażby społecznego potępienia, utraty urzędu. Ta niejasność, niedomówienie ośmiela oskarżonego-skazanego do podejmowania publicznych ataków na tych, których identyfikuje jako „czepiających się z pobudek politycznych” (spiskowcy). A może – czemu nie, jak w czasach stanu wojennego: podstawą formułowania ocen, co jest bądź nie jest przestępstwem, było elastyczne poczucie sprawiedliwości, nie zaś litera prawa. By koniec końców można bezkarnie wskazać kozła ofiarnego.
Alibi moralnym, bo brak bezpośredniego związku pomiędzy wyrokiem a jego wykonaniem otwiera – w środowisku, w którym skazany funkcjonuje – wątpliwości: spójrzcie, jestem niewinny, bo ciągle skazany nieprawomocnie. Oskarżenie mnie i skazanie jest niesłuszne. Zdezorientowany obywatel w końcu traci z pola widzenia sam fakt skazania, a oskarżonemu zaczyna współczuć. Na koniec – i to jest paradoks sprawy – z oskarżonego-skazanego staje się ofiarą. Polityczną i moralną. Ofiarą nagonki ze strony tych, co niesłusznie (albo niezbyt słusznie) oskarżyli, pomówili, szukali pretekstu. Narazili na stres, podkopali zaufanie i kto wie – utratę zdrowia.
To czysty absurd: ścigany z mocy prawa staje się ścigającym, za którym stoi prawo. I tylko patrzeć, jak wsparty miejscowym wymiarem sprawiedliwości upomni się o swoją sprawiedliwość (patrz: ataki na lokalną prasę).
To nie jest prawo, to jego imitacja. Świadectwo, że cynizm, brutalność, pretensjonalność, brak profesjonalizmu wyszły daleko poza świat polityki. Lokalny wymiar sprawiedliwości nie od dziś funkcjonuje jako swoisty amortyzator, gdzie konstrukcja aktu oskarżenia osoby publicznej miast precyzyjnie formułować zarzuty, otwiera pole proceduralnych gier na zwłokę. Tak jakby zasada demokratycznego państwa prawa stawała się zwykłym parawanem, za którym rządzi zawodowa czy środowiskowa lojalność. A jedyną regułą jest „kryć swoich” (kimkolwiek by nie byli).
To szczególne powinowactwo nie dające się uchwycić niewprawnym okiem. To ślepa plamka w oku sprawiedliwości. I trzeba było, by sygnał wyszedł na zewnątrz (artykuł w dziennikach krajowych „Rzeczpospolita” i „Fakt”), by ktoś z centrali zareagował, zainteresował się tym kuriozalnym przypadkiem: że oskarżonego-skazanego w pierwszej instancji broni przez rok nie-adwokat oskarżony-skazany. Adwokat, który stracił prawo wykonywania zawodu.
Niewydolność aparatu sprawiedliwości? Nadmiar spraw? Braki kadrowe? Być może. Wątpliwości pozostają, żyją własnym życiem, podcinając i tak nikłą wiarę obywateli w rzetelność i profesjonalizm wymiaru sprawiedliwości. Również lokalnego.
Wyroki sądowe osób publicznych budzą emocje – co zrozumiałe. Jednak rzadziej wywołuję refleksję nad funkcjonowaniem prawa. Szczególnie w wymiarze lokalnym. Nie idzie tu jednak o dyskusję o karze, bo ta jest wyłącznie domeną niezawisłego sądu. A ten wydaje go w oparciu o taki, a nie inny, akt oskarżenia. Obywatel, który popadł w kolizję z prawem, ma prawo do obrony. Tego się również nie kwestionuje. Ale jeśli rzecz staje się przedmiotem publicznej debaty, podnoszący tę kwestię mieszkańcy określają sprawę dosadnie: „Ktoś pociąga za sznurki”. „Komuś na tym zależy, aby nie dociec, co stało się z pieniędzmi”, a suma to przecież niebagatelna. No właśnie, komu? Tak długo, jak sprawa nie zostanie ostatecznie wyjaśniona, będzie przedmiotem niekończących się domysłów i pretekstem do wzajemnych podejrzeń, że względy pozamerytoryczne biorą górę.
Chciałoby się wierzyć, że za adwokacką czy sędziowską togą istnieje świat realnych wartości, wola znalezienia prawdy, sprawiedliwy wyrok. Na dziś są co do tego wątpliwości…
„Tamte czasy mnie zupełnie nie interesują”. Tamte czasy, w których na zawołanie z centrali można było przekreślić – z byle jakiego powodu – ludzkie życie. Co otwierało drogę do kariery i awansów? Donosy na kolegów, sąsiadów czy obcych – były przejawem czujności w walce z wrogiem klasowym, czyli z tymi, którzy jeszcze nie pojęli szansy, jaką dała historia, co śmieli za plecami partii wykonywać dwuznaczne gesty.
Rozpoczęta pięć lat temu lustracja sędziów, prokuratorów i adwokatów miała być próbą odbudowy zaufania społeczeństwa do wymiaru sprawiedliwości. Wyrzuceni z branży mieli zostać ci, którzy współpracowali z organami bezpieczeństwa PRL. Widać, że w niektórych przypadkach było to działanie nieskuteczne lub właśnie nazbyt odwleczone w czasie. Nazbyt...
„Zresztą, kogo w ogóle coś takiego obchodzi…”. No właśnie. Kogo obchodzi? Pewnie niewielu lub jeszcze mniej. Bo podobnie jak w lirycznym modelu totalitarnej utopii, socjalistyczną kulturę człowieka i moralność zastąpiły z powodzeniem: kłamca lustracyjny i poświadczający nieprawdę. A jeśli obchodzi, to raczej „liberalnych drobnomieszczan” broniących jakiś „abstrakcyjnych norm moralnych”, dla których „wartości” są czymś rzeczywistym. Ale to przecież takie staroświeckie…
„Ja nikomu krzywdy nie zrobiłem. Jestem w porządku”. Rzeczywiście? Wobec kogo?
Zapewne jako adwokat prowadził niejedną sprawę, broniąc takiego czy innego oskarżonego od wyroku, czyli również publicznego napiętnowania. Zwolennicy lustracji wykrzykną zapewne swoje „a nie mówiliśmy”. No właśnie: co mówili? Co mówią? Chyba niewiele, bo napotykają tę samą społeczną obojętność, jaką od dłuższego czasu wykazuje społeczeństwo wobec takich i wielu innych spraw.
JANUSZ OSTROWSKI