JAROSŁAW SYNOWIEC
Skandal w sprawie zajazdu Wielka Żuława wprawić może najpierw w zdumienie, a zaraz potem w przerażenie. Wszystko to za sprawą nieprawdopodobnie bezczelnych wypowiedzi szczęśliwych posiadaczy gospody – panów Lecha i Tomasza Wróblów z iławskiej firmy Traveland. Nie może też zostać niezauważone wielce spolegliwe wyjaśnienie przewodniczącego Rady Miejskiej w Iławie Edwarda Bojko. A gdzieś w tle krajobraz po bitwie o zajazd uzupełniły ponure i agresywne oświadczenia reżysera mrocznego teatru: wielce niestrudzonego i skandalicznie upartego burmistrza Jarosława M. (pseudonim prasowy „Masa”).
Tak oto, na przestrzeni zaledwie kilku tygodni, sprawcy afery, o której głośno w całej Polsce, przeistoczyli się z udziałowców w ofiary lokalnego spisku. Nie przywdziali bynajmniej na tę okoliczność jagnięcych skór i nie zrobili cielęcych oczu w nadziei osiągnięcia efektu wdzięcznej (w publicznym osądzie) pozy pokrzywdzonych i zdezorientowanych nieszczęśników. Wybrali wariant zupełnie inny. Z niespotykanej buty i w przeświadczeniu w własnej bezkarności brutalnie zaatakowali fundament demokracji – Radę Miejską w Iławie, wymieniając wcale niemałą grupę radnych z imienia i nazwiska.
Tak może zachować się ktoś niespełna rozumu lub ktoś przekonany, że w Iławie obyczaje, normy publiczne, respektowanie prawa, etyka zawodowa, idea samorządności – w czwartej kadencji samorządu straciły jakikolwiek sens i coraz powszechniejszym staje się przekonanie, by w absolutnie ordynarny sposób rwać do siebie co tylko się da.
Wszelkiego rodzaju wymiana zdań, polemika, debata odbywająca się publicznie zawsze kryje w sobie zasadniczą pułapkę. Tą pułapką jest zręczne wydryfowanie istoty problemu wywołującego określone emocje na rzecz mało znaczących produktów ubocznych dyskusji. Tak postępuje każdy sprytny manipulator. Im więcej dodatkowych wydatków, tym lepiej. Im bogatszy repertuar pytań w stylu: „Kto za tym stoi” czy też „Komu na tym zależało?”, tym bardziej mętnie, tajemniczo i wręcz straszno. Z pola widzenia znika zasadniczy temat, a uczestnicy i obserwatorzy rzeczonej wymiany poglądów szybko skupiają się na banałach i niewiele wnoszących detalach.
W naszej skorumpowanej rzeczywistości dziennikarze i prokuratorzy (z powodów jak wyżej) odkurzyli trochę zapomniany termin z Kodeksu Karnego, który robi ostatnio zawrotną w mediach karierę: mataczenie. Warto zatem odmataczyć sławną już opowieść o tym, jak Wróble zajazd od kilku lat uparcie kupują i o decydującej roli w ich biznesowych aspiracjach nieocenionego w takich sytuacjach Jarosława M. Wystarczy ułożyć udokumentowany kalendarz wydarzeń, a wnioski nasuną się same.
Publicystyczna rzetelność nakazuje uprzedzić panów Wróblów, Maśkiewicza i Bojkę o tym, że jeżeli choć jedno zdanie z tego tekstu uznają za pomówienie lub próbę zniesławienia, mają święty, normalny obowiązek oddać gazetę do sądu. Jeżeli takowych ocen nie będą w stanie się doszukać, niech publicznie zamilkną najlepiej raz na zawsze, oszczędzając wstydu sobie i mieszkańcom Iławy.
* * *
Jesienią 1999 roku Zarząd Miasta Iławy, działając z upoważnienia Rady Miejskiej, usiłuje zbyć nieruchomość zabudowaną w postaci zajazdu Wielka Żuława w przetargu nieograniczonym po cenie wywoławczej 270 tys. zł grunt i 930 tys. zł budynek (łącznie 1.200 tys. zł) płatne jednorazowo w dniu zawarcia umowy notarialnej. Przetarg nie dochodzi do skutku, podobnie jak drugi z obniżoną ceną wywoławczą.
W kwietniu 2000 roku dochodzi – po trudnych negocjacjach – do zawarcia umowy aktu notarialnego: umowy sprzedaży pomiędzy przedstawicielami ówczesnego zarządu miasta a Lechem Wróblem. W zderzeniu z pierwszą kwotą zaproponowaną przez Zarząd Miasta, warunki, na jakich Lech Wróbel nabywa zajazd, są niezwykle komfortowe, jest to bowiem łącznie kwota zaledwie 500 tys. zł, w której poczet Lech Wróbel wpłacił 50 tys. zł, pozostałe 450 tys. zł miał obowiązek uiścić w czterech ratach płatnych do końca sierpnia 2004 roku.
Niebagatelne znaczenie miał fakt, że pierwszą ratę Lech Wróbel miał wpłacić dopiero po ponad 2-letniej karencji w sierpniu 2002 roku. Całość rat, zgodnie z zapisami ustawowymi, obciążona została odsetkami liczonymi w stosunku rocznym. Dla porównania, za takie pieniądze można kupić solidny, wolnostojący dom jednorodzinny na terenie pięć razy mniejszym. Tak więc otrzymał Lech Wróbel od miasta szansę gospodarczego rozwoju. Niejeden początkujący przedsiębiorca mógłby mu tylko pozazdrościć.
Z biznesmenami wszelkiej maści jest jednak bardzo różnie. Jedni gromadzą skrzętnie każdą złotówkę na rozwój i spłatę zobowiązań swojej firmy, inni kompletnie głupieją przy pierwszych dużych pieniądzach, kupując mieszkania swoim dzieciom, budując willę pod miastem, zmieniając samochody na coraz nowszej generacji. Nic nikomu do tego – pod warunkiem, że w ślad za swoją radosną twórczością nie wysyłają rozpaczliwych podań do publicznych instytucji z prośbą o umorzenie lub rozkładanie rosnących w zastraszającym tempie zobowiązań, zasłaniając się rzekomą „ochroną miejsc pracy” i tym podobnymi demagogicznymi chwytami. Pozostaje mi tylko uwierzyć, że Lech Wróbel należy do tej porządnej grupy biznesmenów, którzy głoszą żelazną zasadę: najpierw firma, później prywatne uciechy.
Lech Wróbel nie dał rady. Trudno wyrokować, dlaczego. Odrzucając wariant gromadzenia kosztem firmy dóbr osobistych, należy domniemać, że być może zabrakło talentu menedżerskiego lub osobowość papierowego właściciela zajazdu była zbyt odpychająca. Osobowość mierzona skalą oszałamiających cen za noclegi i wyżywienie oraz fatalny wizerunek i marketing firmy. Dekoniunktura w turystyce i gospodarce na tle tego rodzaju podmiotów w kraju niczego tu nie usprawiedliwia.
Bezspornym za to pozostaje fakt, że latem ubiegłego roku Lech Wróbel rozpoczął wędrówki do ratusza, rozpaczliwie sygnalizując swą niezdolność finansową do opłacenia pierwszej raty plus ustawowe odsetki liczone od całości spłaty. Kwota, jaka wzrosła na dzień 31 sierpnia 2002 roku, sięgała 280 tys. zł.
Pikanterii całemu zdarzeniu dodają tezy, jakie podówczas wygłaszał Lech Wróbel. Że czuje się oszukany przez miasto twierdząc, że nie wiedział, co podpisuje. Że był święcie przekonany, iż będzie spłacał sam kapitał bez naliczania odsetek itp.
Badacze zjawisk społecznych w Polsce twierdzą, że 3/4 dorosłych Polaków nie rozumie słowa pisanego, dramatycznie przechodząc w tzw. analfabetyzm wtórny. Magister inżynier Lech Wróbel sam musi dokonać wyboru, do jakiej kategorii Polaków chce się zaliczać, skoro utrzymywał, że nie doczytał się zapisu narzuconego odrębną ustawą w tak ważnym dokumencie, jakim niewątpliwie był akt notarialny, w jego przypadku będący życiową transakcją.
Poprzedni burmistrz Adam Żyliński nie wykazał należnej Lechowi Wróblowi „troski” i nie wziął na siebie odpowiedzialności za ewentualne renegocjowanie warunków umowy sprzedaży zajazdu. Wszystko, co uczynił, to przychylił się do podania obywatela przedsiębiorcy Lecha Wróbla o przejęcie ponownie przez miasto obiektu oraz przesuniecie terminu spłaty pierwszej raty wraz z odsetkami na kolejne miesiące tak, by opinię w tej sprawie mogła podejmować już nowa Rada Miejska. Dość dziwne to zachowanie Żylińskiego, którego odwaga w podejmowaniu samodzielnych decyzji była powszechnie znana, stając się solą w oku niejednego radnego. Wypada się domyślać, że albo na rozstrzygniecie „zajazdowego” dylematu nie pozwala mu obowiązujące prawo lub uznał całą sprawę za zbyt cuchnącą i wolał rzucić ją na żer złaknionych silnych wrażeń nowo upieczonych radnych.
Żyliński wybory przegrał, ale nowy burmistrz Jarosław Maśkiewicz poszedł dokładnie jego śladem. Uraczył radnych burzliwą debatą na temat zajazdu, a oni wykonali zadanie bez zarzutu – w typowy dla polskiej demokracji sposób. Nagadali się na tę okazję co nie miara, prześcigając się w wygłaszaniu prawd objawionych, ludycznych mądrości i tym podobnych koszałków-opałków.
I można sobie z tego pokpiwać, pamiętając wszak o starej sprawdzonej dewizie, że zarówno nasz rodzinny parlament jak i samorządy wszystkich stopni są wypadkową poziomu moralnego i intelektualnego nas samych – wyborców.
Nie jest intencją autora pastwienie się nad statusem etycznym i profesjonalnym iławskich radnych i wytykanie elektoratowi zamiłowania do aktów samobiczowania się na okoliczność każdych kolejnych wyborów. Chodzi o to, by mieszkańcy Iławy umieli przyjąć do wiadomości oczywistą prawdę, że tu i teraz odpowiedzialność za sprawy miasta dźwigają na swoich barkach konkretni ludzie legitymujący się przed obywatelami mandatem radnego.
Taką wiedzę powinien posiadać również obywatel Lech Wróbel, przewodniczący rady Edward Bojko, który zgodnie z ustawą o samorządzie terytorialnym kieruje działaniami radnych oraz jak najbardziej burmistrz miasta Jarosław Maśkiewicz, który w myśl nowego ustroju samorządowego skazany jest na pełną współpracę z radą. Jarosław Maśkiewicz najwyraźniej jednak poczuł nagle, że może robić z radnych najzwyklejszych pod słońcem cymbałów – mniej więcej tak, jak robił to przez dwie kadencje w Lubawie. A zamiłowanie do demokratycznych mechanizmów najwyraźniej traktuje doraźnie i instrumentalnie.
Dobrym na to przykładem był list intencyjny zawarty z niemiecką firmą dewelopersko-projektową OETKEN, którego rozpracowanie zrzucił na wszystkich radnych, chociaż sam powinien wykonać podstawowe czynności prawne. Ale tak mu było wygodnie, ponieważ – wiedziony zaślepioną nienawiścią i kompleksem swego poprzednika – łatwo mógł przewidzieć efekty takiej zbiorowej, chaotycznej i amatorskiej dyskusji. Jej rdzeniem od samego początku przestały być ewentualne pożytki, jakie mieszkańcy osiągną z realizacji tego projektu, a główną siłą napędową stała się powszechna radość, że wreszcie dopadliśmy Żylińskiego, który rzekomo „przekroczył swoje uprawnienia i teraz będzie można go załatwić raz na zawsze”. Okazało się, że Żyliński żadnych uprawnień nie przekroczył, bo wypowiedział się w tej sprawie niezależny arbitraż (Regionalna Izba Obrachunkowa to taki urząd skarbowy dla burmistrzów), a radni zostali wystrychnięci na dudka, pozostał niesmak i olbrzymie roszczenia finansowe firmy OETKEN.
Sprawa zajadu prezentuje się jednak zupełnie inaczej, chociaż ma identyczne podłoże w postaci zbiorowej ekstazy grupy trzymającej władzę w Iławie. Jeszcze w styczniu br. drzwi ratusza przed Lechem Wróblem zatrzasnęły się z hukiem. Klamka zapadła, radni podjęli uchwałę o przejęciu na powrót do zasobów miasta obciążonego fatalnymi dziejami zajazdu Wielka Żuława. Uchwałę podpisał przewodniczący rady Edward Bojko. Jej wykonaniem zająć się miał – zgodnie z kompetencjami – burmistrz Jarosław Maśkiewicz. I tak też początkowo czynił.
Na przestrzeni dwóch tygodni lutego błyskawiczna, jak na warunki administracji samorządowej, wymiana pism pomiędzy burmistrzem a przedsiębiorcą Lechem Wróblem. W piśmie do burmistrza z dnia 14 lutego Lech Wróbel nieoczekiwanie zmienia front. Już nie chce w ramach wzajemnych rozliczeń oddać zajazdu miastu. Proponuje nowe warunki umowy pod swoje dyktando, między innymi deklarując spłatę zajazdu przez najbliższych 9 lat. Podkreśla równocześnie, że proponowane przez niego rozwiązania dotykają kompetencji Rady Miejskiej i dlatego do wiadomości pismo otrzymuje przewodniczący rady Edward Bojko. Odpowiedź burmistrza Jarosława Maśkiewicza z 24 lutego jest miażdżąca. Burmistrz informuje Lecha Wróbla, że nie akceptuje żadnego z przedstawionych w jego piśmie wariantów spłaty należności, ponieważ przejęcie któregokolwiek z przedstawionych wariantów stanowiłoby naruszenie obowiązującego prawa. Koniec cytatu i koniec całej historii.
Teraz urzędnicy i Lech Wróbel winni przystąpić w trybie pilnym do spisania protokołów, inwentaryzacji i innych czynności, by doprowadzić do jak najszybszych wzajemnych rozliczeń. Tymczasem zapada 2-miesięczna cisza i nagle 15 kwietnia 2003 roku do ratusza na ręce burmistrza wpływa jak gdyby nic nowy wniosek Lecha Wróbla w sprawie zapłaty za zajazd, odwołujący się do wcześniejszej rozmowy przeprowadzonej z panem burmistrzem i przewodniczącym rady, w trakcie której obaj samorządowcy mieli – według pana Lecha Wróbla – wspólnie ustalić rozłożenie całej należności na długie lata.
Odpowiedź burmistrza jest ekspresowa. Pismem datowanym 17 kwietnia załatwia problem własnościowy Lecha Wróbla iście po królewsku. Z nieugiętego negocjatora desygnowanego przez miejskich radnych przemienia się w jednej chwili w rozbrajającego swą hojnością dyktatora.
Zupełnie straciła na znaczeniu styczniowa uchwała Rady Miejskiej i jego pismo z lutego skierowane do przedsiębiorcy. Z radnych, nie po raz pierwszy, zrobił burmistrz Maśkiewicz kompletnych baranów. Zimą wpuścił ich „w kanał” w postaci wielkiej debaty na temat przyszłości zajazdu, a wiosną totalnie ich olał, doprowadzając do renegocjacji warunków umowy sprzedaży. Rozminęło się to zupełnie z intencją radnych. Uchwała rady rękoma burmistrza-satrapy została wrzucona do kosza.
Dwuznaczną pozycję w całej tej historii zajął przewodniczący rady Edward Bojko. Zamiast natychmiast stanąć po stronie komisji rewizyjnej, która całą tę historię wykryła, solidaryzując się w ten sposób z powagą i istotą samorządu miasta Iławy, bajdurzy coś dyrektor szkoły budowlanej o... prawniczych niuansach. Jakby zapomniał o tym, że kilka miesięcy wcześniej wspólnie z pozostałymi radnymi przyjmował uchwałę o ponownym przyjęciu zjazdu na rzecz miasta.
Dla radnych i przewodniczącego kwestią drugorzędną powinno być to, czy w trakcie negocjacji umowy sprzedaży Lech Wróbel otrzymał jeszcze prezent od ratusza w postaci 123 tys. dotacji i czy sędzina, która miała prowadzić sprawę burmistrza M., jest z biznesmenem Wróblem spokrewniona. Również nieistotnym powinno być rozstrzyganie przez radnych i przewodniczącego kwestii, czy Jarosław M. miał kompetencję proponować nowe warunki sprzedaży zajazdu jednoosobowo. Prawną oceną tych zdarzeń po medialnym szumie zajmą się odpowiednie organy państwowe.
Dla Edwarda Bojki i pełnego składu radnych podstawowym kryterium oceny działań pana burmistrza Maśkiewicza powinno być przede wszystkim to, że całą historią zajazdu Wielka Żuława zakpił sobie z radnych, budując w ten sposób psychologiczny mur nie do przebycia pomiędzy sobą i przynajmniej między tą częścią radnych, którzy chcą zachować w sobie zwykłą ludzką przyzwoitość, bo nad wszelkiego sortu lizusowskimi kreaturami zastanawiać się nie warto. Co będzie dalej?
We wrześniu odbędzie się pierwsza po wakacyjnej przerwie sesja. Jak zachowają się radni? Czy dzielnie będą kontynuować trwający wyścig szczurów udając, że niczego nie widzą i żyjąc w przeświadczeniu, że giną w tłumie z jedyną postacią w centralnym odbiorze fatalnych klimatów, jaką jest Jarosław M.?
Mija już 10 miesięcy od inauguracji nowej rady. Przez Iławę, Warmię i Mazury, a teraz już całą Polskę przetoczyły się prasowe doniesienia o lubawskich „osiągnięciach” burmistrza Iławy. Na dzisiaj dysponuje on milionowym majątkiem miasta. W każdym cywilizowanym państwie choćby cień ujawnionych publicznie nieczystych intencji, a co dopiero oficjalny ciężki akt oskarżenia wysunięty przez prokuraturę, spowodowałby natychmiastowe odsunięcie polityki od jakichkolwiek działań publicznych do czasu całkowitego wyjaśnienia danej sprawy.
W Iławie przez wszystkie sesje i komisje, jakie do tej pory się odbyły, żaden z radnych nie zadał panu burmistrzowi pytania w sprawie jego sądowych kłopotów. Nikt z członków nie próbował się zdystansować od wielce kłopotliwej postaci Jarosława M. Koalicjant Edward Bojko nadal dumnie trzyma się synekury przewodniczenia radzie. Olbrzymia większość radnych udaje, że nie wie, co się dzieje. Mało tego, kilkanaście tygodni temu radni koalicji SLD oraz „Iławianie Razem” pokusili się o dramatyczne, a tym samym kompromitujące oświadczenie w obronie Jarosława M. przed mediami.
Członkowie rady żyją w przeświadczeniu, że opinia publiczna ich nie zauważy. Otóż nic bardziej błędnego. Brzydki fetor rozchodzący się z ratusza roztacza się na coraz większej przestrzeni. Zaczyna owiewać kolejnych uczestników życia samorządowego. Despotyczne działania Jarosława M. nie odbywają się w ciszy ratuszowych gabinetów, bo towarzyszy im moralne przyzwolenie całej rady.
Otwartym więc pozostaje pytanie, czy wszyscy radni – koalicyjni i nieśmiało opozycyjni – postanowili publicznie utonąć razem z burmistrzem? Jak na razie ich desperacka solidarność z Jarosławem M. budzi szczery podziw i wstrząsająco wzrusza.
JAROSŁAW SYNOWIEC