Przez długie lata w sprawie zakończenia II wojny na obszarze Iławy i okolic, obowiązywała jedynie oficjalna wersja wydarzeń. Żołnierzy radzieckich – pijusów, rabusiów, gwałcicieli i morderców – mianowano nawet „bohaterskimi wyzwolicielami Iławy”. Wielu historyków nadal jeszcze nie jest zgodnych co do prawdziwego przebiegu tamtych powojennych dni. Zatem proponujemy zapoznać się z relacjami dwóch naocznych świadków, którzy wtedy w Iławie żyli i zapamiętali niemal wszystko.
Oto oni. Nieżyjący już Mikołaj Czerny – znany działacz społeczno-kulturalny, harcerz i muzyk, a także Gertruda Buczkowska – właścicielka sklepu jubilerskiego na Starym Mieście w Iławie.
* * * * *
Najpierw opowieść świadka MIKOŁAJA CZERNEGO, pochodzącego z Pińska, miasteczka położonego na kresach wschodnich, którego wiatry historii rzuciły w nasz region, zanotowana w jego mieszkaniu w Iławie przy ulicy Konopnickiej w dniu 6 maja 1994 roku:
„Do Iławy przyjechałem 2 sierpnia 1945 roku z Antonim Rybackim i jego rodziną, których poznałem po drodze do Iławy. Do osiedlenia się tutaj namówił mnie Maksymilian Grabowski, poznałem go jeszcze w niemieckim obozie pracy przymusowej w Janowie na Polesiu. On był pierwszym powojennym burmistrzem Iławy i napisał do mnie, żebym zaraz przyjeżdżał do Iławy.
Jedynymi śladami wojny, jakie zobaczyłem po przybyciu do Iławy, były spalone dachy, strychy i górne piętra domów na starym mieście i na głównej ulicy (od 1957 roku nazywa się ul. Niepodległości). Niektóre domy były wypalone aż do parteru, inne nie miały tylko dachów i górnych pięter. Wiele domów jeszcze cały czas się tliło, nad miastem unosiły się dymy i czuć było swąd spalenizny. Ogólnie jednak miasto było niezniszczone i było widać, że Iławy nikt nie zdobywał poprzez walkę. Ruskie wojska tylko przeszły przez Iławę i poszły dalej zostawiając w mieście swoją komendanturę i obsadzając swymi oddziałami poniemieckie majątki w Kamieniu, Lipowym Dworze, Nowej Wsi, Szymbarku i Gardzieniu.
Komendantem wojskowym miasta był major Konstantinow, a za gazownią w domu nad rzeką Iławką stacjonowała dowodzona przez lejtnanta Nikołaja kompania ochrony miasta. Służyło w niej coś ze stu Kałmuków, takich ze skośnymi oczami jak Chińczycy.
Szkoła czerwona była chirurgicznym szpitalem wojennym, zwożono tutaj rannych żołnierzy z frontu zachodniego i w nieludzkich warunkach krojono ich albo amputowano kończyny. W budynku późniejszego PDK-u (dziś Szkoła Muzyczna) był lazaret wyższych oficerów Armii Czerwonej, na budynku tym i innych służącym Rosjanom były malowane białą farbą napisy: „Dobro pożałowat”, co znaczyło, że służą one nowym władzom i chroniło przed podpalaniem. Wojskowe szpitale były też na ul. Kościuszki w późniejszej Powiatowej Radzie i w budynku dzisiejszej komendy policji, a na parterze obecnej Biblioteki Miejskiej był szpital cywilny. Zaszedłem tam jednego razu z ciekawości i zajrzałem. Poznałem wtedy jedną z pierwszych powojennych pielęgniarek Irenę Zalewską i jedynego cywilnego lekarza dr Maksymilina Vettera. Później pojawił się w Iławie dr Jan Goertz. Tu, gdzie potem na ul. Kościuszki była apteka (obok poczty), wtedy był posterunek milicji. Komendantem MO był Walerian Komorowski.
Iławy nikt nie zdobywał. Była gdzieniegdzie spalona, gdzieniegdzie nadpalona i zniszczona przez ogień, ale ogółem stała w całości. Przy ul. Kościuszki obecnie, a wówczas Józefa Stalina mieścił się Urząd Bezpieczeństwa, urząd aprowizacji, kwaterunku i kwatery gdzie mieszkali ruscy oficerowie, polscy pracownicy milicji, urzędu bezpieczeństwa oraz urzędnicy cywilni. To dlatego ta ulica ocalała całkowicie i bez żadnych strat. Ludzie wtedy najchętniej osiedlali się przy dzisiejszej ulicy Mickiewicza, na Gajerku i na Ostródzkiej w domkach jednorodzinnych po biednej ludności niemieckiej. Najbogatsi mieszkali przy obecnej Niepodległości i na Starym Mieście, tam było co rabować w dużych mieszkaniach, sklepach i magazynach. Mnie przydzielono mieszkanie zaraz za mostem na rzece Iławce, a mój kolega z podróży, Rybicki, wziął poniemiecką stolarnię z zabudowaniami. Potem sprzedał tę stolarnię i dom stelmachowi Michałowi Węgorzewskiemu. Działań wojennych żadnych w Iławie nie było, ja o takich nie słyszałem i nie słyszałem też, żeby ktoś wtedy o takich opowiadał”.
Pan Czerny zdecydowanie upierał się przy swoim, gdy dopytywałem go o rzekome walki wojska radzieckiego toczone z niemiecką obroną podczas zajmowania Iławy, tak kolorowo opisywane uczniom powojennych szkół przez niektórych nauczycieli na lekcjach historii.
„Bzdury. Komendantura mieściła się w hotelu przy obecnej ul. Niepodległości. Poza majorem Konstantinowem mieszkało tam coś około 15 chłopaków w wieku 16-17 lat. Ruscy nazywali ich „sierotami” i „synami pułku”. Chłopcy ci włóczyli się jak szarańcza po mieście całą gromadą z innymi bezdomnymi, mieli pepesze wyładowane amunicją zapalającą. Wywlekali z mieszkań co się dało, a jak tylko gdzieś w mieszkaniu zauważyli jakieś portrety, wołali: „Eto Gitler!” i strzelali bez opamiętania, wzniecając pożary. Nikt im w tym nie przeszkadzał. „Eto wsio po giermańcam!” – mówili.
Pomagali im szabrownicy z Polski, którzy razem z Ruskimi rabowali miasto ze wszelkiego mienia. Najbardziej jednak szabrowano poniemieckie tartaki, mleczarnię nad jeziorem i zakłady pracy. Wywlekano stamtąd maszyny, urządzenia, pasy transmisyjne, motory, kadzie na mleko i do warzenia piwa, ładowali to na wozy i samochody i zawozili na dworzec kolejowy.
Do miasta zjeżdżali też konnymi brykami niczym panowie dziedzice komendanci podiławskich majątków ziemskich. Przywozili ze sobą wszystko, co tylko mogli zabrać i handlowali tymi dobrami z majorem Konstantinowem. On miał całą ekipę, byli w niej także Polacy z UB i cywile, punkt zborny tego szmuglu był u ogrodnika na ul. Kościuszki, tam się zbierali u tego Ejgierta, dzielili łupy, handlowali i pili razem wszyscy. A to, czego nie przehandlowali, zawozili na dworzec kolejowy i stamtąd to szło koleją dalej do ich naczalstwa.
Potem, jak już Ruscy wszystko wyszabrowali i spalili miasto, przyszedł czas usuwania gruzów z ulic. Zakłady pracy, urzędy i instytucje, wszyscy dostawali przydziały odpowiednio wielkie do ilości zatrudnionych i przydzieloną im część miasta musieli w wyznaczonym terminie rozebrać, cegłę ustawiać w słupki, potem z rozebranego terenu usunąć gruzy i posprzątać. Wszędzie wtedy stały tablice informujące, że tu odgruzowuje miasto jakiś zakład pracy czy inna instytucja i pozyskuje cegłę na, tak-tak, odbudowę STOLICY, a ludzie na mieście i tak po cichu czasem sobie dopowiadali, że „nie wiadomo której”... Dzisiaj też jeszcze lepiej za głośno o tym nie mówić, bo niejeden z tamtych, co wtedy szabrowali i rządzili, nadal żyje i rządzi”.
* * * * *
Opowiada pani GERDA FEYERABEND (BUCZKOWSKA), rodowita iławianka mieszkająca w Iławie od 1935 roku. Rozmowa zanotowana w dniu 12 maja 1994 roku:
„Pierwsze dni roku 1945 pamiętam lepiej od tego, co działo się w Iławie pięć albo dziesięć lat potem. Moja mama podczas wojny pracowała w księgowości koszar piechoty (na terenie obecnych IZNS-ów).
Tak wielkie zniszczenie Iławy? Pyta pan czy Niemcy tak zaciekle się bronili, że centrum miasta prawie całkowicie legło w gruzach? Nic podobnego. Broniono tylko dworca Iława-Główna, skąd do końca odjeżdżały transporty wojskowe. Od działań wojennych spaliła się też fabryka octu i skład węglowy, które mieściły się na terenie dzisiejszych warsztatów Technikum Mechanicznego. Tam spadło kilka bomb w nocy 18 stycznia. Zrzucił je samolot rosyjski nadlatujący od Lubawy. Na skutek bombardowania spłonął też tartak na Rotkrugu i powylatywały szyby w oknach Starego Miasta.
My mieszkaliśmy na Lindenstrasse, w domu stojącym tuż nad jeziorem, teraz na tym miejscu jest ośrodek wodny PKP. Po bombardowaniu burmistrz zarządził alarm i zwołał mieszkańców na rynku Starego Miasta. Było to około godz. 2 w nocy, był duży mróz i śnieg. Burmistrz wezwał mieszkańców do opuszczania miasta drogą na Susz, bo Rosjanie są już blisko.
Drugiego dnia, 19 stycznia, moja mama jeszcze poszła do swojej pracy w koszarach, 20 stycznia też poszła do pracy, ale wtedy wzięła ze sobą mnie i mojego młodszego brata. Wzięliśmy wtedy ze sobą zapasy żywności, odzieży, pierzyny i pościel. Po drodze do koszar przyłączyło się do nas pięć kobiet, które do Iławy przyjechały aż z Hamburga, aby tutaj szukać schronienia przed nalotami Anglików. W koszarach wszyscy razem ukryliśmy się w dobrze chronionej piwnicy.
Rosjanie weszli do miasta 22 stycznia. Na wieść o wejściu Rosjan wszyscy razem – mama, ja, mój brat i te pięć kobiet z Hamburga – wyszliśmy z naszego ukrycia w koszarach i pod osłoną nocy przez podwórka, a potem aleją nad Małym Jeziorkiem przedostaliśmy się do naszego domu. Zbliżając się do naszego domu na Lindenstrasse usłyszeliśmy głośne krzyki i strzelaninę. Byli tam już Rosjanie i plądrowali na wszystkich piętrach. W obawie, aby nie wpaść im w ręce, mama zabrała nas na Fischerstrasse (ul. Rybacka, dzisiaj już nieistniejąca, ciągnęła się wzdłuż rzeki Iławki – od obecnego Cechu Rzemiosł do końca cypla), żeby ukryć się z nami w domu swojej przyjaciółki Frau Wischniewski. Tam jednak Rosjanie zdążyli przed nami i z daleka było słychać ich wrzaski. Została nam tylko droga przez zamarznięte jezioro. Moja mama pomyślała, że znajdziemy schronienie w letniej restauracji Scholtenberg na Wielkiej Żuławie.
Do jeziora szliśmy poprzez WeisRusse Lager, czyli obóz kobiet Białorusinek, które pracowały w tartaku na Rotkrugu. Codziennie je widziałam, jak rano wychodziły do pracy a wieczorem wracały. Widywałam je też w sklepie mleczarskim, który mieścił się na parterze naszego domu. One otrzymywały większy przydział chleba od innych, bo bardzo ciężko pracowały. Wszystkie te kobiety leżały w śniegu, prawie dwie setki kobiet, a dookoła śnieg czerwony był od krwi. Moja mama powiedziała, że to Rosjanie zrobili. Byliśmy tak przerażeni, że zbiegliśmy ile sił w nogach na jezioro i ciągnąc ze sobą sanki z naszymi zapasami uciekaliśmy na wyspę.
Do wyspy zaczęliśmy się zbliżać około 6 rano, zaczęło się rozwidniać troszeczkę i już było widać czerwone mury budynku letniej restauracji. Wtedy nas dobiegły krzyki mordowanych ludzi, którzy tam schronili się wcześniej. To zmusiło nas do dalszej drogi przez jezioro w stronę Szałkowa.
W Szałkowie znaleźliśmy opuszczony dom i tam przebywaliśmy do czasu, aż skończyły się nam zapasy żywności. Trzeba było wracać do Iławy.
Wróciliśmy więc do Iławy i przez tydzień prawie kryliśmy się w letniej altance na Fischergebiet (przedmieście rybackie u ujścia rzeki Iławki). Rosjanie nas znaleźli, gdy mój brat przekradł się nad rzekę, żeby narąbać lodu do picia. Całą naszą gromadkę – mamę, mnie mojego brata i te pięć kobiet z Hamburga – zabrali do Ofiziercassino (późniejszy PDK przy ulicy Kościuszki). Tam urządzono więzienie dla schwytanej ludności cywilnej. Prowadzili nas drogą wokół jeziora i przez Uferpromenade (promenada nadbrzeżna, dzisiaj Bulwar Jana Pawła II). Domy na Starym Miejcie już były spalone, a niektóre jeszcze płonęły. Płonął także nasz dom, jego właścicielką była Frau Jankowski.
Po drodze widzieliśmy na jeziorze trupy rozstrzelanych żołnierzy niemieckich. Leżąc tworzyli regularne kręgi. Leżeli na plecach zabici strzałami w tył głowy. Żołnierze ci poddali się bez walki...
W kasynie zamknięto nas w dużej sali przeznaczonej dla schwytanej ludności niemieckiej, ludność polską trzymano w sali sąsiedniej. W pewnej chwili wpadł do sali młody Rosjanin, mógł mieć najwyżej 17 lat, miał automat i strzelał po ścianach. Bardzo się przestraszyłam i bardzo głośno krzyczałam. Wtedy przyszedł kapitan w rosyjskim mundurze i zapytał: „Dlaczego krzyczysz?” Odpowiedziałam, że boję się umierać. Kapitan przegonił tego młodego Rosjanina, a nas ukrył w piwnicy. Ten kapitan był z pochodzenia Polakiem. Mojej mamie powiedział, że pochodzi z Wilna.
W piwnicy prócz nas było wielu innych ludzi spędzonych z miasta, zwłaszcza właścicieli sklepów, wśród nich rozpoznałam pana Mathiasa, właściciela sklepu bławatniczego. To nasze spotkanie to był ostatni ślad po nim. Później dowiedziałam się od jego rodziny mieszkającej obecnie w Szwecji, że gdy go szukali, to już żadnej wieści o nim nie znaleźli, prócz wiadomości o moim z nim spotkaniu.
Z piwnicy w kasynie moją mamę zabrali na przesłuchanie do komendantury miasta, do budynku naprzeciwko kasyna (później tam mieszkali pracownicy UB). W komendanturze mama spotkała kobietę, której w czasie wojny kilka razy pomogła. Ta kobieta była tłumaczką i ona wstawiła się za mamą, a ten kapitan z Wilna dał przepustkę, dzięki czemu wypuszczono nas wszystkich.
Gdy szliśmy przez miasto w okolicach późniejszego magistratu przy ul. Kościuszki, tuż przed szkołą zatrzymał nas patrol rosyjski, naszą przepustkę podarli, a nas zabrali z powrotem do piwnicy w kasynie.
Wtedy też tam widziałam córkę Frau Jankowskiej, właścicielki naszego domu, ona była na studiach w Berlinie i do Iławy przyjechała na gwiazdkę. Rosjanie zatrzymali ją tak samo jak i nas. Tę dziewczynę znaleziono później za rzeką koło cmentarza, zgwałconą i zastrzeloną.
W piwnicy siedzieliśmy tak długo, aż dowiedział się znowu ten kapitan z komendantury miasta, uwolnił nas po raz drugi, dał przydział na dom na Fischergebiet (ulica Rybaków) i ostrzegł, byśmy stamtąd się nie ruszali, bo w mieście grasują Mongołowie. Do przydzielonego nam domku szliśmy po ciemku, a mimo to było widno jak w dzień – tak płonęły domy rabowane przez Rosjan. Dom, na który dostaliśmy przydział, był bardzo mały, miał tylko jeden pokój, kuchnię i korytarz.
Po kilku dniach znaleźli nas tam ci Mongołowie, przed którymi ostrzegał nas kapitan. Wpadli do mieszkania i zaczęli strzelać na oślep. Zobaczyli te kobiety z Hamburga. One miały na sobie dobre ubrania, więc Mongołowie wygnali nas z domu i rzucili się na te kobiety. Słyszeliśmy tylko przerażone krzyki kobiet i wrzaski pijanych mężczyzn, a potem strzały. Gdy po odejściu Mongołów weszliśmy do domu, ściany były tak zakrwawione krwią (krwią tych pomordowanych kobiet leżących już bez ubrań na podłodze), że w żaden sposób nie można było zmyć krwi i trzeba było ściany okrywać prześcieradłami...
Wszystko cały czas płonęło i było cały czas grabione. Ci Mongołowie i młodzi Rosjanie, chłopcy prawie, chodzili ciągle po mieście pijani, a każdy miał broń, szabrowali, plądrowali i podpalali. Codziennie wybuchały nowe pożary, codziennie było słychać wystrzały, codziennie słyszeliśmy dzikie wrzaski pijanych zdobywców Iławy...”
Wysłuchał i zanotował:
WIESŁAW NIESIOBĘDZKI
Od lewej: Teodozja Pawłowska, Mikołaj Czerny
i Hanna Galardowa – społeczni działacze kultury.
Zdjęcie wykonano na początku lat 60.