LESZEK OLSZEWSKI
Podobnie jak „nie wszystko złoto co się świeci”, tak i nie każde wydarzenie przedstawiane oficjalnie jako „mlekiem i miodem płynące” może chwytać z tym stanem jakiekolwiek logiczne podstawy, bo przecież słowami zakryć można prawie wszystkie niedociągnięcia stanu faktycznego. Szczególnie w wymiarze medialnym, czyli np. formalnych relacji z niby wielkiego happeningu artystycznego, na którym to „publiczność wspaniale się bawiła, a bisom nie było końca”. Pora więc na krytyczne reminiscencje jazzowe, czyli upierdliwy wgląd w to i owo.
O tym, że festiwal ów w swej warstwie podskórnej jawi się prawie prymitywną walką o ogień – słyszałem już od dawna, gdyż mam wiele kontaktów w muzycznym mondzie, także wśród tych, którzy grają jazz. I w tym kontekście polskie środowisko jazzowe porównałbym wręcz do kłębowiska żmij – tak silnie i bezceremonialnie ścierają się w nim różne koterie, grupy nacisku i różnorakich wpływów tu i tam. Uchylając rąbka tajemnicy, Warszawa nie cierpi Krakowa, Katowic i Pomorza, ci znowuż jej, na imprezy zaprasza się głównie kolegów i przyjaciół, skrzętnie pomija „obcych”, o czym oczywiście szarość ludzka, czytająca plakaty, nie ma zielonego pojęcia.
Jest jeszcze inna linia podziału. Starzy jazzmani, o korzeniach estradowych sięgających nierzadko lat 50-tych i 60-tych XX wieku, absolutnie nie dopuszczają na zawiadowane przez siebie imprezy młodych, częstokroć diabelnie uzdolnionych muzyków, gdyż ich pozycja mogłaby wtedy ulec ośmieszeniu, czy co najmniej zachwianiu. Hierarchizacja w tej profesji jest równie silna, co np. na uczelniach wyższych, w grupach literackich itp. Słowem, legendarne polskie „piekiełko” i tutaj uwiło swą dobrze prosperującą filię, u fundamentu której – jak zawsze – stoi dostęp do relatywnie wysokich pieniędzy i podział tego łupu wśród „swoich”, niekoniecznie najwybitniejszych w danej branży. A nawet ultra sporadycznie...
Zdarzają się, owszem – raczej demonstracyjnie – sytuacje, że kogoś zaprosi się na „pańskie przyjęcie” od święta, ten jednak potem z sobie znanych tylko powodów nie ma najczęściej ochoty na terminowanie w tak skonstruowanej i funkcjonującej loży masońskiej przez kilka długich lat, by stać się potem jednym z filarów status quo. Chociażby z tej przyczyny, iż przejrzał układ, czuje się lepszy i decyduje się robić coś na własną, ryzykowną rękę. Bez szacunku dla pseudo-gigantów, bo i nie ma specjalnie dla kogo...
Tacy niepokorni są bezlitośnie eliminowani z podziału łupów. Pamiętacie „Zbigi Jazz Band” z Olsztyna, triumfatora Tarki w 2001 roku? Ci już na niej nigdy nie zagrają, a na dźwięk nazwiska dyrektora artystycznego festiwalu dostają prawie konwulsji. Powody zachowam tu dla siebie, uwierzcie mi tylko, że są bardziej niż usprawiedliwione. A na pewno nie wyssane z trąbki z resztkami śliny!
Osoba Henryka Majewskiego też jest godna chwilowego przystanku myśli. Mimo, że pozostaje on człowiekiem o niewątpliwych zasługach pedagogiczno-artystycznych dla jazzu nad Wisłą i Bugiem, to – jak każdy organizm – ulega pewnej korozji na skutek wieloletniej eksploatacji. Pojawiły się więc w tym roku pogłoski (potwierdzone z kilku źródeł), że on i jego zespół weteranów (Old Timers) zagrali swój koncert na żenującym wręcz poziomie, podobnie jak 70-letni Chuck Berry w Sopocie kilka lat temu, gdy to fałszował, mylił akordy, seplenił (tam to go wspominają do dzisiaj). W jazzie trudniej to trochę spostrzec, tyle w nim dowolności interpretacji, kto jednak zna się na rzeczy, a tych przecież nie brak – ten ziarna od plew odróżni bezbłędnie, nieprawdaż? Prawdaż!
Krążą też udokumentowane legendy, że Henio Majewski w Iławie zachowuje się rokrocznie jak udzielny imperator, chociażby względem naszego Centrum Kultury, a nawet pokazuje swe prawdziwe diaboliczne wręcz oblicze różnorakim władzom wybranym. Oblicze nierzadko roszczeniowe, awanturnicze, bo np. za mało gwarantuje się tu pieniędzy dla niego i znajomych (czyli chłopaków i dziewczyn skupionych wokół „jazzowej warszawki”), co musi budzić reakcję obronną i – uwierzcie mi – budzi! Innym szczodre te wrota – jak już wspomniałem – zamyka się co roku z pietyzmem i konsekwencją naprawdę godnymi lepszej sprawy. Ale „swoi” to przecież świętość...
Okopali się więc pomazańcy jazzu w sierpniowy długi weekend w samym sercu Mazur i chyba super im z tym. Wszystko gratis, wyborne menu, pieniądze na koncie, żony i kochanki z nimi, synowie i córki nierzadko na scenie – jest więc co wspominać w długie zimowe wieczory i na co czekać od późnej wiosny. A że komuś z tej okazji przetrąci się kręgosłup, kogo innego zaś sztucznie wysforuje? Trudno, takie są prawa dżungli, a one chyba najpełniej wyrażają coroczny złoty weekend jazzowy na Złotej Tarce.
W tym roku w ten ogólnie nieciekawy i stęchły krajobraz okołofestiwalowy wpisał się swoją osobą równie nieciekawy aktualny burmistrz Iławy, którego nie chcę obrażać nadmiernie, ale faktem jest, iż telewizyjny „Teleexpress” z około 30 zdań jakie ów wypowiedział na otwarciu imprezy, nie zdecydował się wypuścić na krajową wizję choćby jednego – co dla mnie po raz kolejny poniża to miasto przez postać jednego, bezradnego człowieka. W końcu słowo wstępne dla telewizji wygłosił konferansjer prowadzący ów koncert, niemniej ekipa filmująca odjeżdżała w wesołej nadziei, że materiałem ze scenicznego expose pana M. rozweseli koleżanki i kolegów z Woronicza, bo taki sitcom mimowolnie nakręcono, że hej! Całe szczęście, że publika amfiteatru dopisała i bawiła się świetnie.
Ja już abstrahuję, że stojąc na scenie pośród braci jazzowej, chłopczyk z Lubawy prezentował się jak Lepper na rozdaniu Oscarów, ale fakt, iż nie potrafi sklecić choć kilku sensownych fraz w miejscowym języku, jest dla mnie wręcz obelgą i to osobistą! W końcu nie obracamy się wśród absolwentów żłobka. Wiem też, iż podobnie odczuwa jeszcze ogrom ludzi. Przecież ten człowiek reprezentuje to miasto i nie ma wzbudzać za każdym razem gdy o nim mowa politowania i wesołości, pomieszanego ze zgrzytaniem zębów. Byłoby to przynajmniej mile widziane, ale nie wymagajmy niemożliwego, bo wszyscy – zdaje się – obudziliśmy się po wyborach z ręką w nocniku! Jego nie liczę – wyjątek od reguły!
Nie pozostaje tu nic, jak tylko czekać na kolejne rewelacje, np., że ma on problemy z czytaniem i nie rozumie co się do niego mówi. Niech was to – jakby co – nie zdziwi, w tych klimatach – wydaje mi się – wachlarz niespodzianek ma nieprzebrany. Krynica obfitości, a zarazem istota unikalnych predyspozycji na szefa samorządowego powiatu europejskiego kraju XXI wieku! Wcielona znakomitość! Czapki, kapelusze i mycki z głów!
Chodzą słuchy, że za rok już może Tarki tu nie będzie, wtedy mimowolnie odpadłyby też wzmiankowane tarcia, których spoiwem jest Henio Majewski. Prawdziwy jednak dopust Boży i potop solonej wody z jeziora czeka ten region, jeśli do tego czasu Jarosław M. będzie nadal zmiennikiem Adama Żylińskiego na stanowisku B.M.I.
Aż strach sobie to wyobrazić, kończę więc...
LESZEK OLSZEWSKI