Rozmowa niezwykle wstrząsająca z BOGDANEM HARDYBAŁĄ, kierownikiem popularnego ajaksu, na temat nie tylko „pastwiska usłanego gównami”, ale również dwóch takich, co to ich musiał piorunem pognać z roboty...
Kleina: – Chciałbym z panem pogadać mało nowocześnie, bo twarzą w twarz. No i, co zrozumiałe, tradycyjnie, po staroświecku parę też pytań zadać. Wchodzi pan do gry?
Hardybała: – Jasne!
Kleina: – Żona zazdrosna chyba o pana jest bardzo ostatnio. Co „Burmistrzowski Tydzień” do garści muszę wziąć, to mi Bogdan Hardybała z niego wyskakuje. I z przodu, i ze środka...
Hardybała: – Rzeczywiście, znęcają się nade mną co nieco. A dlaczego pan sądzi, że żona zazdrosna o mnie jest?
Kleina: – No bo kobieta jakaś wirtualna, niejaka Maja Skowron, o panu zapamiętale pisze. Pisze tak, jak zazdrosna, sfrustrowana, porzucona kochanka potrafi: żeby panu dokopać niezwykle. Coś mi się zdaje, że z nazwiskiem tym do czynienia miałem kiedy moje córki dorastały. „Szaleństwa Majki Skowron” bodajże... I mam też nieodparte wrażenie, że ktoś niezrównoważony na umyśle o panu pisze, a nawet szalony, żarty już na boku zostawiając.
Hardybała: – Nie jestem psychologiem ani psychiatrą, więc oceniać nie mogę, ale na pewno ktoś nerwowy bardzo to pisze. Bardzo nerwowy... Odchylony od normy... I pamiętliwy...
Kleina: – Ale pan też nerwowy jakiś taki jest... Aż tak pana „Burmistrzowski Tydzień” wkurzył, że słuchawką pan rzuca? I chyba nie o glebę, jak prawdziwy rolnik?
Hardybała: – Z nimi nie rozmawiałem, nie rozmawiam i nie będę rozmawiał. Nie ma potrzeby, żebym jeszcze i ja uwiarygadniał ich osobiste rozgrywki.
Kleina: – Stał się pan ulubieńcem „Burmistrzowskiego Tygodnia”. Jakie zasługi pan posiadł, że tyle o panu piszą? Ba, żeby tylko pisali. Różne ciekawe zdjęcia też przedstawiają. Wyglądasz pan jak jaki senator prawdziwy, starorzymski. Aaa, i martwią się też, co to z panem będzie, jak nowa PiS-owska ekipa z roboty pana wywali na zbity pysk. Co, na pozór, po chrześcijańsku to tak bardzo nie jest...
Hardybała: – Obaj wydawcy „Burmistrzowskiego Tygodnia”, panowie Przemysław Kaperzyński i Rafał Jarnutowski, do niedawno pracowali tutaj, w lubawskiej agencji, w której jestem kierownikiem. Byłem przełożonym obu panów. A martwić to powinni się raczej o siebie. Mogę im zaśpiewać: „O mnie się nie martw, ja sobie radę dam”, jak w tej piosence sprzed lat...
Kleina: – Mówi pan w czasie przeszłym. Czyli już nie pracują?
Hardybała: – Rafał Jarnutowski, po wykorzystaniu zwolnienia lekarskiego, na którym przebywał prawie pół roku, był pracownikiem agencji jeszcze do połowy czerwca. Agencja nie chciała przedłużać z nim kontraktu. Z kolei Przemysław Kaperzyński poszedł na zwolnienie lekarskie w tym samym czasie co kolega, ale agencja z nim też nie chce już współpracować, więc w tej chwili biegnie mu wypowiedzenie z pracy.
Kleina: – To ja się wcale nie dziwię, że się u pana rozchorowali z... przepracowania. W „Burmistrzowskim Tygodniu” nadają, że u pana w robocie jak w prywatnym folwarku jest. Trzeba zaiwaniać od rana do nocy. Ba, żeby tylko. Nawet w święta trzeba, jak ostatnio, 11 listopada. I nawet napisali: „Państwowy urzędnik ma w nosie tradycję i historię kraju, który go karmi”. A, i nawet napisali, że „Hardybała olewa Polskę”.
Hardybała: – Obaj chłopcy są żałośni. Odpowiem następująco. Nie mnie, w ciągu ostatniego 1,5 roku, karano naganami za totalne olewanie pracy. A panów Kaperzyńskiego i Jarnutowskiego, tak! I to nawet kilkukrotnie! Jeśli chodzi o pracę podczas święta, to nie jest prawdą, jak twierdzi szalona Majka Skowron, że kazałem przyjść do pracy swoim podwładnym i zabrałem im prawo do świętowania. Prosiłem o przyjście do pracy, ponieważ, jak łatwo zauważyć, zbliża się koniec roku i w naszej firmie jest moc pracy. Do 1 grudnia wszystkie wnioski dotyczące dopłat bezpośrednich dla rolników muszą być dopięte na ostatni guzik. Odpowiadamy za wielkie pieniądze dla wielu ludzi! Do 12 grudnia musi być gotowy program dostosowawczy do reguł unijnych oraz dopłat do gospodarstw niskotowarowych. Od nas w dużej mierze zależy, czy rolnicy dostaną dopłaty na czas. Od wielu tygodni nie pracujemy po 8, a po 10 godzin, żeby wszystko zagrało jak należy. To sami pracownicy wyrazili wolę przyjścia do pracy nawet w święto, czyli w piątek. Po to właśnie, żeby później mieć wolne w kupie, czyli połączoną sobotę z niedzielą. Nawet zaraz niech pan zapyta pracowników. Ja poczekam.
Kleina: – Jasne, że zapytam... Niech mi pan jeszcze powie, jak to z tą naganą było. I prośbę też mam do pana, niech mi pan przypomni jeszcze, żebym pana o coś zapytał na koniec. Coraz gorzej, psia krew, z pamięcią...
Hardybała: – To nie była jedna nagana, lecz nagany, czyli liczba mnoga. Tylko ostatnio, bodajże w sierpniu ubiegłego roku, wystąpiłem z wnioskiem do jednostki nadrzędnej w Olsztynie o ukaranie obu tych panów. Otrzymali naganę na piśmie od dyrektora ARiMR w Olsztynie, Wiesława Kowalskiego.
Kleina: – Dostali naganę za to, że ich pan nie lubi?
Hardybała: – Nagana dotyczyła najogólniej rzecz biorąc dyscypliny i niezwykle niskiej wydajności pracy. W listopadzie 2004 roku zmuszony byłem wystosować do nich pismo dyscyplinujące, ponieważ nie było żadnej poprawy. W którymś momencie prosili mnie o pracę na drugą zmianę, na co oczywiście przystałem. I to był ogromny błąd. Zdarzały się sytuacje, że dzwoniąc do pracy i zastawałem tylko jednego z panów. Muszę też panu powiedzieć, że jesienią ubiegłego roku Kaperzyński został zobligowany do podjęcia zawodowych studiów uzupełniających, ponieważ z wykształcenia jest nauczycielem polonistą. I rzeczywiście podjął studia, tyle, że na wydziale dziennikarskim...
Kleina: – No i co, nie zastanowiło to pana? Bo „dziennikarz” z Ząbrowa to wam chyba niepotrzebny w agencji...
Hardybała: – Jasne, że zastanowiło. Tym bardziej, że w Iławie plotka głosiła już, że obaj panowie chcą wydawać lokalną gazetę.
Kleina: – To może pan tak ze zwykłej zawiści obu chłopców naganami raczył, skoro tacy oni ambitni...?
Hardybała: – Ależ skąd! Nie mogłem natomiast w żadnym wypadku tolerować lipy i nic nieróbstwa, w czym mistrzostwo niezwykłe wykazywał Kaperzyński. Na przełomie stycznia i lutego tego roku, Jarnutowski wykonał do mnie telefon, że nie może przyjechać do pracy, bo jest „straszna ślizgawica”. Oczywiście wyraziłem zgodę. Okazało się jednak, że w tym czasie Jarnutowski był w redakcji własnej gazety, co naocznie sprawdziłem i przekonałem się, bo wsiadłem w samochód i udałem się na miejsce. Czyż potrzebny jest jeszcze jakiś komentarz? Wystąpiłem, co oczywiste, z kolejnym wnioskiem o ukaranie Jarnutowskiego. Na przełomie kwietnia i maja, kiedy obaj panowie byli na zwolnieniu lekarskim, zostali nakryci przez pracowników naszego biura kontroli wewnętrznej z Olsztyna. Skandal! Tu mi dają zwolnienia lekarskie, a tutaj prywata odchodzi. Czyż potrzebny jest kolejny komentarz w tej sytuacji? No, ale się rozgadałem, a pan prosił, żeby coś panu przypomnieć.
Kleina: – No właśnie, Bóg zapłać, dobry człowieku. Pomyślałem sobie, i niech mnie pan poprawi jeśli głupio zagadam, że obaj nasi bohaterowie, czy oni tego teraz chcą, czy nie, w sposób zdecydowany przyczynili się do tego, że musicie teraz trochę więcej zaiwaniać w robocie, no bo przecież reszta kolegów musiała wykonywać ich robotę, i siłą rzeczy mogły powstać zaległości. Chyba, że pana kumple z Ordynackiej podrzucili odwody ludzkie na zagrożony odcinek frontu... Bo i nawet to panu duet „Pogonionych z Roboty” wypomniał, nie mówiąc już o tym, że ma pan niezasłużony zaszczyt kierować taką placówką!
Hardybała: – Dobrze pan gada. Powiem też panu, że pozostała dziewiątka pracowników musiała wykonywać przez długi okres czasu robotę tych dwóch, bo dodatkowych etatów znikąd. Zachowali się jak czyraki. I oni mają dziś czelność coś mówić o moralności?! Jest zrozumiałe, że te dwa etaty były zablokowane. Obaj, zamiast pracować, zasłonili się zwolnieniami lekarskimi i w tym czasie organizowali prywatę. Można powiedzieć, że w ten sposób poniekąd co miesiąc okradali nas wszystkich: agencję, ZUS, no i samych podatników. To jest właśnie ich „troska” o swój kraj, w temacie którego tak chętnie karcą wszystkich, tylko nie siebie. Gęby pełne pustych frazesów. Tacy oto ludzie mają czelność mianować się szeryfami i pouczać wszystkich na lewo i prawo.
Kleina: – Jako młody chłopak, a było to wiele lat świetlnych do tyłu, czytałem gazetę, będącą przedrukiem prasy zachodniej. „Forum” było jej na imię. I zapamiętałem coś na całe życie. Młody Japończyk zachorował, dostał ichniejsze L-4 i poszedł na 2 tygodnie do domu. Po pewnym czasie zachorował ponownie. Wrócił jednak do pracy wcześniej niż wynikało to z otrzymanego zwolnienia, bo głupio się czuł przed kolegami, że muszą wykonywać jego pracę. Nieszczęścia trójkami jednak chodzą, zachorował ponownie i niech pan sobie wyobrazi, że wtedy nie wykorzystał zwolnienia już kompletnie. Doszedł bowiem do przekonania, że jego szef może wpaść na pomysł, żeby go z roboty zwolnić, bo skoro go nie ma w pracy, a fabryka się nie zawaliła, koledzy zaś jego robotę wykonali, to znaczy, że jego stanowisko pracy jest zbędne...
Hardybała: – Myślę, że na różne sposoby można to oceniać, ale najwłaściwszym słowem jest po prostu: przyzwoitość... To znaczy: kompletny jej brak.
Kleina: – Mój kumpel Stachu, okazjonalny rolnik postępowy, skarżył się kiedyś na obsługę w pana firmie, właśnie w agencji. Z opisu wynikało, że mówi chyba o Kaperzyńskim. Wkurzył się chłopina, bo urzędnik takowy, nie wiedzieć dlaczego, zaKaperzył się bardzo, niezwykle też głośno mędrkował, a sprawiał wrażenie, że kompetencyjnie nie tylko trochę jest na bakier. Czy pański były pracownik wykazywał niedobory kulturowe czy raczej był jakoś dziwnie nerwowy ponad miarę?
Hardybała: – Rzeczywiście, rolnicy wielokrotnie skarżyli się na Kaperzyńskiego. Z różnych powodów! I dlatego, że nie umiał czegoś wytłumaczyć i dlatego, że był bardzo pobudzony, co sprawiało, że stawał się głośny, a nawet ordynarny. Potrafił nawet mnie, kierownika, krzycząc wyprosić z pokoju. Żeby było śmieszniej, oskarżył mnie o mobbing... Był ponadto Kaperzyński mistrzem bałaganu. Żadnego porządku nie potrafił utrzymać wokół siebie... Tak zawalił, na przykład, sprawę kolczykowania, że jeden z kolegów tydzień musiał poświęcić na uporządkowanie tej sprawy. Dobrze, że jakoś doszedł do ładu.
Kleina: – Niech pan do mnie po polsku mówi, bo nie kapuję. Wiem, że tyle tych dziwnych słów się nowych narobiło, a to jakiś mobbing, petting, albo lobbing. Połapać się nie można. Ale z kontekstu kapuję, że o molestowanie, wcale nie seksualne, chodzi...
Hardybała: – Dobrze pan kapuje, oskarżył mnie o szykanowanie w pracy. Wystąpił nawet o odszkodowanie.
Kleina: – I co, ma pan poczucie winy? Ale odszkodowanie? Nie rozumiem. Pobił go pan w pracy?
Hardybała: – Rozumiem, że pan żartuje z tym pobiciem. A odszkodowanie, zdaniem Kaperzyńskiego, należy mu się z tytułu... utraty zdrowia.
Kleina: – O laboga! A co stracił Kaperzyński?
Hardybała: – Nie wiem co stracił! Nie jestem lekarzem. Natomiast zwolnienie lekarskie, wielomiesięczne, pochodziło od lekarza wcale nie rodzinnego, ani też od chirurga. Wiem, że stawał nawet na komisję lekarską.
Kleina: – No to nie pozostaje nic innego jak życzyć panu Kaperzyńskiemu owocnych owoców, jak mawia mój kumpel Stachu. Myślę, że dołączy pan do mnie?
Hardybała: – Jasne! I musimy już skończyć rozmowę, bo podczas pracy w święto byłem tylko dwie godziny i muszę pogonić robotę...
Kleina: – Dziękuję za rozmowę, ale pozwoli pan, że pogadam jeszcze trochę z pana pracownikami...
Hardybała: – Naturalnie. Proszę.
Dwójka pracowników z brzegu potwierdziła wersję kierownika Hardybały o spontanicznym ustaleniu pomiędzy sobą, że pracować będą w piątkowe święto, bo pracy mają zawał i najzwyczajniej nie wyrabiają („z sołtysami żartów nie ma, u chłopa wsio musi być na czas gotowe!”). Nie zgodzili się na podanie nazwisk – trzeba uszanować ich wolę – chyba w obawie przed... zakapiorami z czapajewką na uszach i obiektywem pod pachą, którzy czaić by się mogli znów za oknem.
Trzeci pracownik, łypnął oczami i warknął, że nie będzie ze mną rozmawiał. No cóż, rozumiem, nie jestem w jego typie. Na odchodnym rzucił mi też, że w Olsztynie mają rzecznika prasowego, więc mogę z tamtym sobie porozmawiać. Jasne, już lecę...
Z treści paszkwila o Bogdanie Hardybale wynika, że ktoś z budynku agencji nadał meldunek do „Burmistrzowskiego Tygodnia” o pracy w święto, a także o tym, że kierownika nie ma akurat w biurze. Ustaliłem, że ów warczący na mnie mężczyzna, to sam mąż osobisty „cioci Ulatowskiej”, która serwuje wspaniałe potrawy dla burmistrza. Korzystając z okazji, pozdrawiam „ciocię” serdecznie. Hipotetycznie rzecz ujmując niewykluczone, że mąż „cioci”, zaprosił burmistrzowych paparazzi na sesję zdjęciową do Biura Powiatowego Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji w Lubawie.
Prośba na koniec moja osobista do owych paziów ratuszowych od czarnej, politycznej roboty: róbcie panowie, na litość boską, lepsze jakościowo te swoje arcy-dowodowe zdjęcia, bo tamto „zdjęcie z ukrycia, jak widać pracownicy pracują, a kierownik nie” – jest okropnie nieczytelne. Ba! Mnie się kojarzy z lekarską fotką będącą mózgu przekrojem. Tomograficznym! Tak, jak by płaty czołowe dostały klapsa...
Andrzej Kleina