Andrzej Kleina
SYNDROM KLESZCZA
Przede wszystkim przepraszam... Przepraszam i czytelników „Kuriera”, i Krzysztofa Balińskiego. Stwierdziłem nie tak dawno bowiem, że Baliński miał swoje pięć minut, a on je ma w dalszym ciągu. Doczekał się bowiem reakcji Wiesława Niesiobędzkiego, tego koryfeusza (czytaj: znakomitość, człowiek wybitny – przyp. red.) znad Jezioraka. Człowieka o niebanalnej urodzie i takiż samych poglądach. Gościa sprawiającego wrażenie całodobowego kastrata. Tfuuu! Frustrata...
„Namnożyło się w Kurierze felietonistów, oj namnożyło. A co który głos da, to nie wiadomo, czy to cytaty z krótkiego kursu WKPb, czy wypisy z karty choroby pacjenta oddziału psychiatrycznego” – powiada „taki na przykład” Niesiobędzki (parafraza określenia Balińskiego przez Niesiobędzkiego). Mocno powiedziane! No więc dał i Niesiobędzki GŁOS. W swoim wypróbowanym, rozpoznawalnym, nie do zdarcia stylu.
Powody pisania niechlujnego lub pisania bez sensu, są zawsze takie same. Niekiedy przyczyną bywają „błędy freudowskie”, czasem w grę wchodzi niekompetencja intelektualna, a niekiedy instynktowne przeczucie, iż jasna myśl zagraża ortodoksji (tutaj rozumianej jako sztywność poglądów). Okraszonej, co najgorsze, dwiema tonami negatywnych, agresywnych emocji.
Niesiobędzki urągając elementarnym kanonom erystyki (sztuka prowadzenia sporów – przyp. red.), ale tego bądź co bądź nie uczą w najlepszej nawet podstawówce, próbuje zneutralizować Balińskiego poprzez jego próbę ośmieszenia. A przecież Baliński nawet przy wielu niedostatkach tekstu, które zademonstrował, spowodował jednak to, na czym przede wszystkim zależy wydawcom większości gazet. Rozgrzał atmosferę! Wywołał gorąca dyskusję! Bo nie cenzura, do której nawołuje Niesiobędzki, jest istotna, a komercja. Wszak najlepiej sprzedają się 3xM dziennikarskiego światka: morderstwa, masakry, maniacy...
W mojej nieśmiałej ocenie, Niesiobędzki całymi garściami czerpie z mechanizmu projekcji, przypisując innym swoje wady, ot chociażby mówiąc o mnie jako posiadaczu „karty choroby pacjenta oddziału psychiatrycznego”. Naprawdę mocno powiedziane! No i jeszcze coś! Sugerowałbym Niesiobędzkiemu, ażeby robił to, na czym się zna. Polemikę winien omijać łukiem kurskim...
Będąc na miejscu Balińskiego, zneutralizowałbym Niesiobędzkiego bardzo krótkim sformułowaniem: „Czy przypadkiem nie masz pan kleszcza w kroczu? Symptomy reprezentujesz pan bowiem niezwykle wyraziste dla tego typu przypadłości. Ale cóż, pana krocze, pana kleszcz...”.
A tak w ogóle, to życie nie powinno być tylko formą istnienia białka i polegać na patrzeniu na wszystkich bykiem. Polecam to wszystkim orłom nizinnym, nie tylko Niesiobędzkiemu...
LENINOWSKI KULT WIEDZY
Tadeusz Listkowski, jako prawdziwy, rasowy komunista wyznaje leninowski, żarliwy kult wiedzy. Dialektyczny kult wiedzy. Walkę przeciwieństw! Zygmunta z Jarkiem... Widać to na każdym kroku. Ma Listkowski ogromny szacunek dla sprawnego rozumu ludzkiego, a co za tym idzie – do encyklopedii. Samokształcenie, w dalszym ciągu, jak sądzę, jest jego prawdziwym wypoczynkiem... Dlatego też nie rozstaje się on z Wielką Encyklopedią Powszechną.
Niepotrzebnie Listkowski przeprasza mnie za obce wyrazy, które używa w „swoim materiale”, a których to wyrazów ja rzekomo nie cierpię, a sam nadużywam... Krótko mówiąc, czuję się zdeprymowany i skonfundowany... Ja tu poświęcam Listkowskiemu cały felieton, a on mi enigmatycznie, lirycznie i tak połowicznie, że nie powiem platonicznie odpowiada (nawiasem mówiąc: nie na temat), że nie cierpię obcych wyrazów. No, wiadomo! Jak jego, to nie moje! Czyli obce! To nie jest tak, drogi towarzyszu... To nie tak!
Kiedy nie tak dawno chwaliliście mnie za erudycję i refleks, drogi towarzyszu, i z estymą pozdrawialiście (nawet, jeśli było w tym sporo ironii), czułem się jakoś tak nie po proletariacku. Tak jakoś bardziej raczej burżuazyjnie. Nie po marksistowsku. Czułem się po prostu zażenowany. „Narcystycznego ćwierćinteligenta, debila z Lubawy” (to z internetu na www.nki.pl) potraktowaliście z naddatkiem. Czułem się jak wartość dodatkowa w kieszeni własnej żony... No i dlatego stwierdziłem, że mam do was żal. Za te obce wyrazy! Wy pointy, jak widać, nie zrozumieliście do końca i dziwicie się całkowicie poważnie, że waszych obcych wyrazów nie cierpię, a swoje bardzo. „Mnóstwo za bardzo!”.
Albo taki Leszek Olszewski! Wcale nie lepszy. Ja tu się sprężam i gimnastykuję (może za mało artystyczna ta moja gimnastyka...), poświęcając mu morze atramentu, a on po roku „Jerzemu Koleinie, 1.56, rolnikowi siewnemu...” frenetycznie, ezoterycznie, wręcz onirycznie, raptem trzy zdania poświęca. No, to ja się zrewanżuję i przestanę swój czas mu też poświęcać... A może to nie o mnie? Może chcę za dużo? Och, jakby się dodatkowe zęby mądrości przydały...
Mam pytanie do obu panów. Czy człowiek realizuje się z zewnątrz do wewnątrz, czy też odwrotnie? Uprzedzam, tego w encyklopedii nie znajdziecie. Nawet Larousse’a. Już szukałem! Podpowiem, że na tak skomplikowane pytanie znajomy rabin odpowiedział „tak”.
DWA RAZY NIKT
Z góry się zgadzam, szanowny redaktorze naczelny, na obniżenie stawki za dzisiejszy „materiał”, ponieważ muszę coś stareńkiego zacytować: „Ja nie wiem czy szanowny pan Tadeusz Listkowski reprezentuje PIZW (potencjał intelektualny zwykłego wróbla). Nigdy nie było przedmiotem mojej potrzeby poznawczej. Mamy chyba jednak coś ze sobą wspólnego”.
Dwa lata temu, mogąc się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy (takie to zapożyczenie z Oskara Wilde’a), jako facet związany z motoryzacją od zawsze, zareagowałem na bodziec w postaci kolejnego jakże ordynarnego felietonu pewnego gościa z tygodnika „Motor”. Gość ów, pod względem umiejętności zawodowych jak i zalet towarzyskich przypominał, moim zdaniem, człowieka z Cro-Magnon. List mój bardzo otwarty, oczywiście w „Motorze” się nie ukazał. Gość jednakże zaszczycił mnie odpowiedzią, popełniając felieton pod tytułem „Kto to jest Kleina”. Poświęcił mi 361 słów i sporo znaków interpunkcyjnych. Felieton zakończył następująco: „Ale kto to w ogóle jest Kleina? Zapewne NIKT”.
Mamy więc coś wspólnego z panem Tadeuszem Listkowskim. Ja zostałem NIKT-em z szlacheckiego nadania (warszawski tygodnik „Motor” to jednak nie lubawski), on zaś – Listkowski – z proletariackiego wyboru...
Ludzie... Jaki ten świat jest mały! Gość z „Motoru”, Janusz Atlas, znany felietonista, znawca sportu, kontrowersyjny dziennikarz, komentator i demaskator nie zawsze sportowych kulis w... Iławie. Nie, nie – na wczasach! W „Kurierze”.
ATLAS TOWARZYSKI
Zapytał mnie kiedyś młody adept sportów samochodowych, czy w prawym zakręcie lepiej jest ciągnąć prawą ręką kierownicę, czy też lewą pchać? Oczywiście na tak skomplikowane pytanie odpowiedziałem po indiańsku: „Powiedziałeś, biały bracie!”. A co odpowiedziałby znawca motoryzacji Janusz Atlas? Niewykluczone, że „O kurwa! Kleina Team?” Powiedział mi to już kiedyś wieczorową porą... W stanie wskazującym na rozbawienie... Moją skromną osobą!
Przepraszam za kolejne wyznanie prywatnej natury. Mam dwie wielkie miłości. Sportowe miłości. Lekkoatletyka i sporty samochodowe. Stanowią dla mnie niezwykłą wartość. Tę wartość, pośrednio, przez lat wiele permanentnie ośmieszał Janusz Atlas. Przykładów jest wiele. Podam dwa tylko znamienne.
W sposób niezwykle złośliwy i wcale nie dowcipny, zniszczył Janusz Atlas – Jarka Kotewicza. Tak! Tego iławskiego, doskonałego, być może nie do końca spełnionego sportowo chłopaka. Doznałem wówczas wstrząsu. Zniszczył też Atlas – Jarka Wierczuka. Pierwszego chłopaka z Polski, który praktycznie marzył o Formule 1. Mojego młodszego kolegę...
Kłaniam się z niezwykłą czołobitnością Januszowi Atlasowi w Iławie. I myślę, że w tym roku przyjmie już zaproszenie na MotoPiknik lubawski. No bo chyba nie odmówi nowemu „koledze” z tej samej prowincjonalnej gazety. A może i w turnieju tenisowym Kotewicza wystąpi?
CZŁOWIEK JEST BYDLAKIEM
Jako „mocne i wyraźne”, określił kilka tygodni temu minister sprawiedliwości dowody w sprawie znanego psychologa Andrzeja S. – aresztowanego w związku ze znalezieniem na śmietniku pornograficznych zdjęć dzieci... Kolejne dni przynoszą nowe, częstokroć sensacyjne szczegóły sprawy, a także szczegóły z życia psychoterapeuty.
Andrzej S. należy do pierwszych polskich psychologów, którzy na początku lat 70. zajęli się profesjonalną psychoterapią. Zyskał niezwykłą popularność i powszechny szacunek dzięki spektakularnym rezultatom w psychoterapii rodzin i dzieci. Stał się człowiekiem legendą, rozwijając niepowtarzalną indywidualność terapeuty głęboko oddanego, zaangażowanego i pomocnego, ale zarazem szorstkiego, demaskatorskiego, szokującego zarówno pacjentów, jak i środowisko profesjonalistów, bolesną nierzadko prawdą o naszej małostkowości, iluzjach i grach.
Autor szeregu książek popularyzujących psychologię: „Moje dziecko mnie nie słucha”, „Pomiędzy żoną i mężem, czyli jak przetrwać w małżeństwie”, „Zawód psycholog”, „Książka dla przestraszonych rodziców” – od dawna ujawniał talenty i zamiłowania literackie jako autor tekstów znanych piosenek, sztuk i scenariuszy.
„Miska szklanych kulek” była jego pierwszą, zdumiewającą powieścią (1999 r.), obok której trudno przejść obojętnie. Bohaterem jest Jan Kross, psychoterapeuta (!) odbywający karę więzienia. Spisuje tam notatki, które służą mu do odbycia podróży w głąb siebie. Pragnie dotrzeć do prawdy o swoim życiu. W pewnym momencie bohater zaczyna się gubić w labiryncie swego umysłu, coraz częściej sobie przeczy, mnoży światy w których przebywa. Pragnąc przebić się z powrotem, wkracza w jeszcze inny świat – i tak w nieskończoność. Światy te wzajemnie się przenikają... Mówi Jan Kross: „Napisałem pięć nieważnych powieści, a potem zostałem Bogiem... Wbrew pozorom nie jest to początek pamiętnika wariata. Z całą pewnością nie jestem chory psychicznie, chociaż w ostatnich trzech latach mojej publicznej działalności wielokrotnie to podejrzewano i sugerowano...”
Teraz ja. Zawalił się kolejny, wcale nie mały wycinek mojego świata. Psycholog, którego obowiązuje stara medyczna zasada „primum non nocere” (przede wszystkim nie szkodzić – przyp. red.) popełnił ciężkie przestępstwo kryminalne, związane z nadużywaniem zawodu. Złamał etykę zawodową, obyczajowość, naraził dzieci na niezwykle bolesne przeżycia traumatyczne, częstokroć nieodwracalne. Naraził ponadto na szwank dobre imię całej grupy zawodowej. Spowodował też (to już efekt uboczny, niezamierzony), iż wielu czołowych psychologów i trenerów (nie w sportowym, a terapeutycznym znaczeniu), jak Czapiński, Tymochowicz i wielu innych... – odsłoniło swe silne więzi kazirodcze, czyli fałszywie pojętą solidarność i koleżeńskość... Upodobnili się tym samym do polityków różnych opcji, prawników czy też kleru, chroniąc nadgorliwie Andrzeja S.
A może ma rację jeden z bohaterów Ericha Marii Remarque’a, mówiąc, iż „Człowiek jako taki: jest przede wszystkim bydlakiem, a dopiero potem jest nasmarowany być może, jak bułka smalcem, drobiną przyzwoitości”. Co zatem roztopiło smalec na bułce psychoterapeuty? Kiedy wystąpiły pierwsze oznaki topienia się smalcu? Nikt tego nie widział. Koledzy po fachu nie zauważyli żadnych symptomów? Nie zauważyli, że Jan Kross „został Bogiem”? Nie widzieli „nic” sąsiedzi, czy też rodzice małoletnich pacjentów? Niewiarygodne...
Zastanawiałem się nad formą tej części tekstu. Tego na kursie przodowników pracy nie przerabialiśmy... Więc wiedzy odpowiedniej nie posiedliśmy! Bo to, że musiał powstać, miało charakter nakazu.
Może więc „dokopać” psychoterapeucie, albo pokpić sobie niemiłosiernie? Złośliwie i mało fachowo! Albo zbagatelizować, że nie ma tematu?
Do tej pory leży u mnie na dnie szuflady nie opublikowany dotąd tekst, mówiący o tym, jak ksiądz Roman, bawiący na gościnnych występach w USA, uprawiał seks z nastolatką, która uprzednio została zgwałcona w taksówce. Nie, nie przez księdza... Ksiądz chciał jedynie, po niezwykłej traumie, jaką bezwzględnie był gwałt, przekonać dziewczynę, że kontakt seksualny może być pięknym, czystym przeżyciem. Nie tylko fizjologicznym... Rozwijającym osobowość! No i dlatego odbył z nieletnią stosunek. Taki to z księdza psychoterapeuta...
Czy o Andrzeju S. pisać w tym duchu i tonie? Pisać, że w jego przypadku nie było to złamanie prawa, etyki, obyczajowości, a jedynie specyficzny rodzaj psychoterapii? Że bohatera tego skandalu relacje seksualne z dojrzałymi kobietami zbyt nieznośnie kontrastowałby go z jego wiekiem metrykalnym (57 lat), szukał więc partnerek, których wiek odpowiadał jego wiekowi psychicznemu (10 lat?).
A może podobnie jak znakomity dziennikarz i pisarz George Orwell, który dla zdobycia życiowej wiedzy i materiałów faktograficznych potrafił znaleźć się w szpitalu, więzieniu, noclegowni dla bezdomnych – tak też Andrzej S. przeprowadzał eksperymenty? I pomyliły mu się światy? Jak Janowi Krossowi w powieści...
Rany boskie! A może to wszystko, to jeden z moich złych snów, które niestety zapamiętałem, gdyż obudziłem się w złym miejscu?
Com napisał, napisałem...
ANDRZEJ KLEINA