Mariusz Kostkowski z Iławy ma 42 lata. Jest mężem, ojcem dwóch córek. Na co dzień zajmuje się ubezpieczeniami, ale po pracy realizuje mnóstwo pasji. Jedną z nich do niedawna było bieganie i to nie byle jakie, bo z humorem. W rozmowie z nami opowiada o tym, że w sporcie ważne jest samopoczucie, a nie wynik.
KATARZYNA POKOJSKA:
– Kiedy i w jaki sposób zaczął pan biegać?
MARIUSZ KOSTKOWSKI:
– Ta przygoda zaczęła się 7 lat temu. Przez 12 lat byłem listonoszem i nie mogłem narzekać na brak ruchu. Później Poczta Polska przekwalifikowała mnie na doradcę finansowego i przez 5 lat wykonywałem pracę typowo biurową. To właśnie wtedy pojawiły się pierwsze oznaki braku kondycji. Postanowiłem więc, że zacznę biegać.
– Czyli zrobił to pan dla zdrowia?
– Tak miało być i na początku nawet było, ale szybko przerodziło się to w nałóg (śmiech). Biegałem wszędzie. Nawet podczas urlopu na egipskiej pustyni, tureckich bezdrożach czy Wyspach Zielonego Przylądka. Takie bieganie w dziwnych miejscach nawet w upalnych warunkach lubiłem najbardziej. Gdy moi znajomi z drinkiem w dłoni leżeli na plaży czy przy basenie, ja nie mogłem doczekać się popołudnia, żeby zaliczyć około 10-kilometrową trasę. Rozwinęło się to do tego stopnia, że zdecydowałem się na udział w maratonach.
– Jakie wyniki pan osiągał?
– Moje osiągnięcia, jeśli chodzi o czas, nie są wielkie (śmiech). Wielu iławskich biegaczy ma lepsze życiówki w maratonie ode mnie. Mój najlepszy czas to 3 godziny, 28 minut i 23 sekundy. Przez 3 lata zaliczałem start za startem, aż w 2014 roku po Maratonie Wrocławskim podjąłem decyzję o ograniczeniu udziału w maratonach tylko do jednego w roku i to nie na czas, a na samopoczucie.
– Co to znaczy?
– Uważam, że startowanie w zawodach, bijąc swoje życiowe rekordy i zbliżając się do granic wytrzymałości, nie jest dla zdrowia, ale przeciw niemu. Dlatego zdecydowałem się brać udział w maratonie dla samopoczucia i wyrażać radość przy mecie poprzez taniec, by pokazać, że można ukończyć bieg z dobrym humorem i kondycją, bez tak zwanego efektu „zajechania”. Takich tanecznych wbiegań na metę nie widziałem nigdzie indziej, więc chciałem pokazać ludziom, że tak można.
– Był to jakiś konkretny taniec?
– Za młodu trenowałem electric boogie, odmianę tańca breakdance, więc to najczęściej te elementy wykorzystywałem przy mecie. Nie miałem jednak żadnego układu tanecznego. Wszystko robiłem spontanicznie (śmiech).
– Mówił pan, że zdecydował się na start tylko w jednym maratonie na rok. Jaki maraton pan wybrał?
– Przez 3 lata z rzędu brałem udział w Maratonie Solidarności w Trójmieście. Odbywa się on latem, zazwyczaj w upale i z tego powodu nie cieszy się popularnością wśród biegaczy. Tak więc pierwszy z tych maratonów pobiegłem w 34-stopniowym skwarze, obserwując nie zegarek, ale samopoczucie. W drugim było podobnie, z tym, że temperatura wynosiła 30 stopni.
– A jak było w tym roku?
– Tegoroczny Maraton Solidarności był już znacznie chłodniejszy, dlatego też mój taniec na mecie był nieco dłuższy (śmiech). Można go obejrzeć na oficjalnej stronie Maratonu Solidarności w galerii video. Wbiegam na metę, gdy na zegarze widać czas 3 godziny, 37 minut.
– Czy podobny humor towarzyszy panu we wszystkich sferach życia?
– Tak. Niekiedy a nawet często jest go chyba aż zbyt wiele (śmiech). W efekcie robię rzeczy, których ludzie w moim wieku nie robią. Rodzina, znajomi czy byli współpracownicy często mieli okazję się o tym przekonać.
– Proszę podać jakiś przykład.
– Na każdym iławskim biegu gram na bębnie, do ostatniego zawodnika. Robię to już od 3 lat i stało się to tradycją. Choć niektórzy patrzą na mnie jak na dziwaka, to po udziale w maratonach wiem, jak bardzo jest to na trasie potrzebne. Zwłaszcza na ostatnich kilometrach, gdy walczy się o przetrwanie. Spotykam się z różnymi reakcjami, ale przede wszystkim z ogromną wdzięcznością ze strony biegaczy. Właśnie dlatego nie mam zamiaru z tego zrezygnować, choć po każdym takim długotrwałym waleniu w bęben mam opuchnięte stawy palców (śmiech).
– Czy na co dzień robi pan jeszcze jakieś inne, nietypowe rzeczy?
– Przed laty moją pasją był na przykład taniec uliczny. Teraz swoją miłość do muzyki realizuję poprzez grę na cajonie. To taki instrument perkusyjny. Śpiewam też muzykę sakralną w chórze kościelnym przy parafii świętego Brata Alberta w Iławie. Poza tym bardzo lubię nurkować i w przyszłym roku planuję opanować windsurfing. Opanować, a nie spróbować, bo jestem bardzo ambitny i wiem, że mi się to uda.
– Jakie wcześniej zamierzone cele udało się już panu zrealizować?
– Na początku września obiegłem Jeziorak, czyli pokonałem 69 kilometrów. Podchodziłem do tego 3 lata i 3 razy stchórzyłem. Nie zamierzałem jednak odpuścić i w końcu się udało. Nie wiem, jak to się stało, ale zrobiłem to w 6 godzin, 31 minut i 8 sekund, bijąc tym samym nieoficjalny rekord trasy Radka Etmańskiego o 21 minut.
– Gratulacje. Czyli w tym przypadku biegł pan na czas?
– Oczywiście, że nie. Biegłem na samopoczucie i z humorem, co chwila robiąc sobie dziwne, śmieszne zdjęcia przy znakach z nazwami miejscowości. Spodziewałem się, że bieg zajmie mi około 8 godzin. Moje zdziwienie na mecie było tym większe, że żona przygotowała mi niespodziankę. Przywitała mnie z pompą, w gronie rodziny i znajomych. Niezmiernie się wzruszyłem i uradowałem. Wcześniej wspominałem bliskim, że tym startem chcę zakończyć swoją biegową karierę, ale nie spodziewałem się, że moje pożegnanie z bieganiem będzie aż tak piękne.
– Dlaczego zdecydował się pan zakończyć tę przygodę?
– Może to zabrzmi paradoksalnie, ale zacząłem biegać dla zdrowia i z tego samego powodu przestałem. Choć podjąłem taką decyzję, to nie odradzam nikomu biegania. Wręcz przeciwnie, wszystkich do tego zachęcam. Jest to najprostsza forma dbania o zdrowie i kondycję. Trzeba tylko uważać, żeby nie przekroczyć granicy miedzy rekreacją a wyczynem, bo granica z czasem staje się naprawdę niewidzialna. Ja prawdopodobnie będę sobie dalej truchtał, ciągle z humorem, ale tym razem już naprawdę tylko dla zdrowia.
Mariusz Kostkowski na tyle pokochał bieganie, że
nawet podczas urlopu w dalekiej Turcji
nie mógł sobie odmówić przebieżki.
Nawet podczas wielokilometrowego biegu
Mariusz Kostkowski znajduje czas na wesołe zdjęcie.
Tu chwila przerwy podczas biegu wokół Jezioraka.
Na mecie biegu wokół Jezioraka
Mariusza powitała żona ze znajomymi.
Mężczyzna zdecydował, że będzie to jego
ostatni start w zawodach.
Mariusz Kostkowski na mecie Maratonu Warszawskiego
na Stadionie Narodowym (w 2012 roku).