Wiesław Niesiobędzki
Przesympatyczny Janusz Ostrowski raczył w polemice ze mną zaimponować mi znajomością psychologii. Nie ma rady, muszę zacząć od anegdoty o pewnym bezdomnym obywatelu, którego strażnicy miejscy znaleźli śpiącego na Bulwarze Jana Pawła II.
Człowiek ów mocno pachnący browarem, pytany przez straż miejską o zawód, na okrągło odpowiadał, że jest psychologiem. Ludzie w mundurach, z natury dociekliwi i wyćwiczeni w śledztwach, czując z kim mają do czynienia, sprytnie zagadnęli go: „Gdzie swoich pacjentów przyjmujesz i badasz, skoro na ławce pod gołym niebem zamieszkujesz?” Bezdomny odparł: „Nigdzie. Mój brat jest hyclem, a ja wyłapywane przez niego psy holuję do domu”.
Dlatego spokojnie panie Januszu Ostrowski, spokojnie.
„Jam jest tej siły cząstką drobną, co zawsze złego chcąc, zawsze sprawia dobro”. Poznaje pan? No to cacy. Już nie potrzebujemy doktorów z kozetkami, albo i bez. Niech się sami kurują ci medycy. Żeby im się nie porąbało tak, jak temu sławnemu doktorowi o biblijnym nazwisku, który zamiast sobie zwyczajnie po męsku jakieś nadwiślańskie Dalile do woli na kozetce praktykować, wziął się za studiowanie praktyk peruwiańskich szamanów, po czym wyedukowany postanowił pewnego obywatela Kanady do objęcia najwyższego stanowiska w Polsce przysposobić. W wyniku czego Lech Wałęsa, a nie Tadeusz Mazowiecki, prezydenturę dostał. Sam zaś nasz uczony mąż tak sobie rozpieprzył libido, że oskarżony o działanie na szkodę dzieci, prokuratorskim badaniom poddany do aresztu trafił, przez co popłoch niemożliwy padł na nasz cały krajowy establishment.
Spokojnie panie Januszu z tą kozetką, spokojnie. Wszak jej wynalazcę też podejrzewano o to, iż mu się libido dość często chwiało. Dlatego sądzę, że bezpieczniej będzie, gdy ten sympatyczny mebelek pozostawimy sobie, zgodnie z jego przeznaczeniem, w sypialni lub przedpokoju (do ewentualnego zaspokojenia żony własnej lub cudzej).
Zaś, jeśli chodzi o Marcina Woźniaka, czcigodnego radnego i wiceprzewodniczącego iławskiej rady miejskiej, to ja się tylko mego znajomego Tadzia Listkowskiego grzecznie pytałem (taką trochę metodą dość starą). Sam pan przecież wie, że „kto pyta, ten nie błądzi”, zaś na złodzieju czapka sobolowa. Zatem nie trzeba mi tu zaraz z kozetką wyjeżdżać (chociaż lepsze to od cykuty).
Zapewniam pana: nie ma to jak mądrości ludowe. Trzeba tylko im się z uwagą przysłuchać tu i ówdzie, a to w Powiatowym Urzędzie Pracy, Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej czy w super-marketowej kolejce do kasy, a rychło się zrozumie, co iławski lud robotny i bezrobotny myśli o lewicowych socjaldemokratach, stojących na straży interesów ludzi, których ciężka praca im ciężkie dochody przynosi.
Bez względu na to, czy pan przepada za Marksem czy za Cervantesem, wie pan zapewne, iż byt kształtuje świadomość. Tedy panu powiem, że i mnie też uświadomiono, a wyglądało to następująco: „Być może człowieku jeszcze sobie w swoim zawodzie popracujesz i być może nawet będziesz więcej zarabiał, gdy tylko zrozumiesz, jaka opcja Iławą rządzi”. Proste jak drut, prawda? Każdy by zrozumiał. Wystarczy, że musi utrzymywać dwoje dzieci i żonę bezrobotną. Ja też zrozumiałem i uświadomiłem sobie, w czym rzecz.
Dlatego nolens volens poszedłem sobie do tej opcji, by zobaczyć i przekonać się, jak tam jest, kto tam jest, o co im chodzi, z kim oni są i przeciwko czemu. Poszedłem raz, nic. Poszedłem drugi raz, też nic. Poszedłem po raz trzeci i wtedy wszystko zrozumiałem. Oni po prostu inaczej myślą, a nie dość, że inaczej myślą, to jeszcze jest ich zwyczajnie za mało. Za mało nawet na to, żeby mogli zgodnie ze swym statutem w swoje szeregi nowego członka przyjąć. Gdyż to nie Iława, jak pan raczył zauważyć, jest miastem umierającym, lecz formacja w niej rządy sprawująca powoli do grobu schodzi i za sobą miasto w grób ciągnie, co zresztą sam marszałek Borowski oraz inni prawdziwi socjaldemokraci też zauważyli.
Ja miałem dużo prostszą sytuację, panie Januszu, i nie tak bardzo jak pan marszałek pryncypialną. Ja nie musiałem z tej partii występować. Wystarczyło, gdy powiedziałem: „No to cześć, panowie”. „No to cześć” – usłyszałem w odpowiedzi i dzięki temu jest, jak jest. Cicho i spokojnie, a do tego biednie. Może właśnie dlatego pan tak w swoim felietonie troskliwie, niczym Ławrentij Beria, kozetkę i poradę lekarską mi zaoferował.
Podczas gdy ja tylko o kwalifikacje tego bujnego działacza SLD grzecznie się pytać ośmieliłem. Jak do tej pory, żadnej odpowiedzi nie uzyskałem, prócz dywagacji na temat Leppera i partii braci Ksero. Dobre i to, tyle tylko, że...
Lepper nie taki straszny jak go malują – to nasz swojski biało-czerwony wypiek i Sorbony nie ukończył. Za to Kaczyński, ten bardziej podobny, gdy go przepytywano o stan majątkowy, predyspozycje umysłowe, zawodowe i tym podobne, odpowiedział prosto z mostu, iż jest profesorem prawa, zaś żyje z oszczędności swoich i mamusi. Jego brat zaś wyznał, że mu bliźniak pomaga. Po udzieleniu tych wyczerpujących odpowiedzi, został nie tylko wybrany na prezydenta stolicy kraju pozostającego najwierniejszym sojusznikiem światowego mocarstwa atomowego i kapitalistycznego, ale jeszcze się odgraża, że obejmie stanowisko, które w przyszłym roku raczy osierocić sam Kwaśniewski. Widzi pan, jakie to proste... Wystarczy uczciwie odpowiedzieć na zadane pytania i skwitować radosnym „Spieprzaj dziadu”, a już się jest zaliczanym do elity krajowej i osiąga się najwyższe stanowiska.
Zatem nic straconego. Marcin Woźniak ma wszystko przed sobą. Kto wie... Wszak Napoleon, o którym pan w swoim tekście z takim wdziękiem wspomniał, też pochodził z maleńkiej na wzór Iławy zapyziałej Korsyki. Tyle tylko, że zanim mały Napi został wielkim Napoleonem i przestał prać koszule w pralni madam Sans Gene, najpierw skończył szkołę oficerską. Następnie jako porucznik artylerii, całą flotę angielską spod Tulonu pogonił. Potem wszystko poszło mu już jak z płatka. Ostatecznie można Woźniakowi polecić przykłady długich marszów Mojżesza i Mao Tse Tunga, byleby tylko potrafił rzeszom umiejętnie na zadawane pytania odpowiadać, kaszę manną z nieba sypać i odpowiednie miraże przyszłości świetlanej roztaczać.
W Iławie „elity” nie lubią, gdy się im zadaje pytania i jak ognia unikają spotkań z wyborcami, podczas których musieliby opowiedzieć trochę prawdy o sobie, zamierzeniach, osiągnięciach. Weszło to w modę już 2 lata temu. Podczas kampanii wyborczej miłościwie nam dziś panujący burmistrz Iławy za chińskiego Boga nie chciał wziąć wtedy udziału w debacie publicznej proponowanej przez rywala. Teraz zanosi się rzeczywiście na bardzo długi marsz, zanim w mieście nad Jeziorakiem zapanują normalne europejskie zasady (długo jeszcze nazywani będziemy przypadkowym społeczeństwem). Kaszy manny też nie dostaniemy, bowiem tego rarytasu naszym „elitom” ledwie na własne potrzeby wystarcza.
Zatem pozostaje nam wiara w te roztaczane nam podczas każdorazowej kampanii wyborczej kolorowe miraże bajecznej przyszłości. Ale to już było! Było! Zarówno w konstytucji, jak i w piosence zostało zapisane, że „nie wróci więcej”. Chyba, że naród wie Lepper.
WIESŁAW NIESIOBĘDZKI