Felieton: Leszek Olszewski
O tym, że hipermarkety wykorzystują haniebnie swoich pracowników, wiadomo nie od wczoraj. Najlepszym tego dowodem seria procesów, jakie wytyczyli Biedronce podupadli na zdrowiu i psychice ludzie. Okazuje się jednak, że to nie jedyny ich (sieci) oręż w walce o zwiększenie zysków bardzo tanim kosztem.
Osobliwe przypadki i praktyki od jakiegoś czasu rządzą iławskim Kauflandem i dziwna pewność skłania mnie ku wnioskowi, że wielu z was doświadczyło tego, o czym poniżej. Ostatniej zimy bodaj rzucono tam w podaż pewne obrazki, które przedstawiały najróżniejsze sceny z życia zwierząt i przyrody światowej. Przy ekspozycji umieszczono cenę, bodaj 19,99 PLN. I jakież było moje zdziwienie, gdy u wrót kasy okazało się, że za arcydzieło trzeba zapłacić prawie 40 zł.
Zapytana, jak to możliwe, pani przy kasie rzuciła z precyzją karabinu maszynowego, że albo źle się spojrzało lub też w awizo cenowe wkradł się błąd, bo obowiązującą ceną jest naturalnie ta droższa. Potem podobna scena przytrafiła mi się z okazji zakupu jakiegoś kosmetyku, balsamu, następnie kilka razy byłem świadkiem podobnych rozmów toczonych przez innych zdziwionych. Czara zaś przebrała się ostatniej niedzieli.
Inteligentna jakaś pani, chyba turystka, podobny problem wyjaśniała w kasie i znów były te same tłumaczenia i argumenty – żenujące, biorąc pod uwagę stałość zjawiska.
Dziwnym jakimś trafem pomyłki, na jakie natrafia się w sklepie, są zawsze wymierzone w portfele klienta, a przede wszystkim w jego możliwy brak drobiazgowego podejścia do paragonu i koncentracji. Bo przecież jak ktoś kupi towary za 150 zł, a nad szczegółami rachunku przysiądzie w domu, to znikome prawdopodobieństwo jest, że palić będzie paliwo, by udowadniać komuś w markecie, że z ceny wynikało, że oferta x czy y będzie o kilka czy kilkanaście złotych tańsza.
Scenariusze są dwa: albo w dziale naklejania cen zatrudnia się w sklepie całkowicie niekompetentne osoby – i to odrzucam wstępnie, lub też zjawisko ma charakter nieprzypadkowy, skoro ulega regule bezustannej powtarzalności. Znajomy mi mówił, że będąc tam, bezustannie biega z droższymi towarami do elektronicznego testera cen, by potem uniknąć zaskoczeń przy proponowanej sumie rachunku.
Tak czy siak, dobrze by się stało, gdyby po tym lekkim ostrzeżeniu prasowym era chaosu w Kauflandzie dobiegła kresu. Wtedy wszyscy w ramach dobrego wychowania uznamy incydent za niebyły. Jeżeli jednak sytuacja nabierze znamion patologii, na pewno temat zostanie potraktowany szerzej, bo wyjątkowo nieetyczne jest wprowadzanie ludzi w błąd za pomocą podobnie ciężko ciosanych metod i na to przyzwolenia – po wykryciu sprawy – naturalnie być nie może i nie będzie.
Poza tym jest środek lata i tradycyjnie cicho tu i pachnie nicością bytu. Emblematem tego mogą być cotygodniowe plakaty pt. „Lato w mieście”, gdzie zaprasza się ludzi do amfiteatru na nie wiadomo co – brak bowiem permanentnie jakichś szczegółów tych bieda-imprez. Przybysze są zszokowani, szukają czegokolwiek oprócz zaproszenia na wiejskie dyskoteki, a tu tabula rasa – siedź i patrz w niebo.
Można to wszystko spointować parafrazą świetnego amerykańskiego serialu: „Lato w Iławie, czyli wieś w śniętym mieście” i na tym może skończmy bieżącą relację z całotygodniowych Dni i Nocy Iławy lipiec-sierpień 2005. Będzie antrakt na jazz trzy dni i znów dalej nędza&marazm w szarym tle, mszy i modłów w amfiteatrze nie liczę.
Jedyną godną odnotowania miejską rozrywką teraz są ogłoszenia drobne, których zalew tradycyjnie jest obfity, zwłaszcza tych na osiedlowych tabliczkach, feralnym Kauflandzie i tym podobnych miejscach gromadnie uczęszczanych. Pierwsze miejsce przyznaję anonsowi z iławskiego osiedla Podleśnego, który od początku brzmiał mocno, bowiem ktoś pogrubionymi literami zadeklarował: „ODAM PSA”. Pod spodem szczegóły głosiły: „Odam psa (wirczór), 3 mieśięczny, obroni (sóczka)”, po czym następował numer telefonu i godziny, w jakich jest ów oczekiwany.
Ciekawe, czy wieczór już odany, jak tak – winszuję ogłoszeniodawcy udanej transakcji, tym bardziej, że sóczkę obiektywnie o wiele trudniej odać niż psiego czy kociego hłopaka. Ale tu – wierzę – sytuacja wyjaśniła się po myśli i na dzisiejszą środę czworonóg jest już w świeżych ręcach.
Studentka jakaś chętnie by się w wakacje zajęła małym dzieciakiem i dwukrotnie w Kauflandzie napisała, że jak ktoś potrzebuje opiekónki, to ona chętnie. Jest tam numer komórki i imię Monika, żeby ułatwić pierwszy, ponoć najtrudniejszy kontakt.
Dobitne i nie pozostawiające żadnych wątpliwości jest też zaproszenie na sobotnią potańcówkę do jakiejś remizo-kawiarni w okolicy, tam to obiecuje się przybyłym: „Muzykę na żywo z udziałem… zespołu muzycznego”, co musi budzić szacunek, zważywszy, że zamiast owych asów, tę część programu mogłyby wziąć na siebie choćby zespoły miłośników znaczków pocztowych czy członkowie klubu anonimowych alkoholików z gminy.
Ten plakat sobie jeden zdarłem na pamiątkę i „ku znajomym”, psa i opiekónkę zostawiłem bez uszczerbku – przez szacunek dla relatywnie niskiego nakładu ogłoszeń uznałem, że nie warto zawłaszczać ich sobie w żaden sposób – jeszcze przez to dziewczyna nie dostanie pracy a feralna sóczka odana nie będzie do sylwestra, a to – w obu wypadkach byłoby faux pas, a takich sytuacji ze swoim udziałem unikam.
Z rzeczy nieiławskich, czyli normalnych – ruszyła akcja w mediach, by deklarować się, że po ewentualnej swojej niespodziewanej śmierci zgadzamy się na pobór narządów potrzebującym tego żywym, a nie zabieramy flaki, wątrobę czy nerki do piekieł. Drukuje się kupony, są adresy internetowe, gdzie możemy to aktywować na wypadek, gdyby rodzina potem miała obiekcje i argumentowała całość, że z wnętrznościami się urodziliśmy to i tak nas pochowają.
Zachęcam do przemyśleń, wyrażając nadzieję dla tych, co naprędce w to wejdą, że zgoda ta w ich przypadku będzie całkowicie bezużytecznym dokumentem i świadectwem jedynie tego, że pośród wielu zalet, jakimi natura ich obdarzyła, było posiadanie wielkiego serca i takiegoż mózgu. A to dar!
Leszek Olszewski